Przy barze pan Tulipan znaczaco odgryzl szyjke butelki.
Raz jeszcze w lokalu zapadla drapiezna cisza, ciezka od obliczen, od osobistej matematyki zyskow i strat.
Pan Tulipan rozbil reszte butelki o wlasne czolo. W tym momencie wydawalo sie, ze nie zwraca szczegolnej uwagi na to, co sie dzieje w sali. Po prostu mial akurat w reku butelke, ktora nie byla mu juz potrzebna. Odstawienie jej na lade wymagaloby zbednego wydatkowania energii na koordynacje reki i oka. Obecni przeliczyli wszystko jeszcze raz.
— Czy on jest czlowiekiem? — zapytal wilkolak.
— Coz, naturalnie, „czlowiek” to tylko slowo — odparl pan Szpila. Poczul twarde podloze pod stopami — wilkolak opuscil go na podloge.
— Chyba juz pojdziemy…
— Dofrze — zgodzil sie wilkolak.
Pan Tulipan rozbil sloj korniszonow, a przynajmniej czegos, co bylo podluzne, zaokraglone i zielone. Teraz usilowal wsunac sobie jednego do nosa.
— Gdybysmy chcieli zostac, tobysmy zostali — oswiadczyl pan Szpila.
— Zgadza sie. Ale chcesz wyjsc. Tak samo twoj… kolega.
Pan Szpila zaczal sie wycofywac w strone drzwi.
— Panie Tulipanie, mamy wazne sprawy gdzie indziej — powiedzial. — I na milosc bogow, prosze wyjac tego korniszona z nosa. Mamy przeciez byc profesjonalistami!
— To nie jest korniszon — odezwal sie glos z ciemnosci.
Pan Szpila poczul nietypowa dla siebie ulge, kiedy drzwi zatrzasnely sie za jego plecami. Ku swemu zaskoczeniu uslyszal rowniez przesuwajace sie rygle.
— No coz, moglo pojsc lepiej — stwierdzil, otrzepujac sie z kurzu i siersci.
— Co teraz? — zapytal pan Tulipan.
— Pora sie zastanowic nad planem B.
— A czemu zwyczajnie nie tluc …onych ludzi, az nam powiedza, gdzie jest ten pies? — zdziwil sie pan Tulipan.
— Kuszace — przyznal pan Szpila. — Ale zostawimy to sobie do planu C…
— Demoniszcze…
Odwrocili sie obaj.
— Pogiete ostrza syropu, mowilem — oswiadczyl Paskudny Stary Ron. Kustykal przez ulice z plikiem „Pulsow” pod pacha jednej reki oraz sznurkiem, sluzacym za smycz jego nieokreslonego kundla w drugiej. Zauwazyl Nowa Firme.
— Harglegarglurp? — zapytal. — Lojarrrbnip! Panowie kupia azete?
Pan Szpila mial wrazenie, ze ostatnie zdanie, choc wypowiedziane prawie takim samym glosem, brzmialo natretnym, nie calkiem wlasciwym tonem. Przede wszystkim mialo sens.
— Ma pan jakies drobne? — zapytal pana Tulipana, poklepujac sie po kieszeniach.
— Chce pan kupic, tak zwyczajnie kupic to …one cos?
— Na wszystko jest czas i miejsce, panie Tulipanie. Czas i miejsce. Prosze, tu sa pieniadze.
— Tysiacletnia wskazowka i krewetki, demoniszcze — odpowiedzial Ron i dodal: — Polecam sie na przyszlosc.
Pan Szpila otworzyl „Puls”.
— Ten papier ma…
Urwal i przyjrzal sie dokladniej.
— „Czy widzieliscie tego psa?” — przeczytal. — No, no…
Spojrzal na Rona.
— Duzo tego sprzedajesz?
— Wmiesc gline, mowilem. Tak, setki.
I znowu to ledwie wyczuwalne wrazenie dwoch glosow.
— Setki… — powtorzyl pan Szpila.
Popatrzyl na psa sprzedawcy. Wygladal calkiem podobnie do tego wydrukowanego, ale w koncu wszystkie teriery sa podobne. Zreszta ten byl na sznurku.
— Setki… — mruknal jeszcze raz i ponownie przeczytal krotki tekst. Wyprostowal sie.
— Mysle, ze mamy nasz plan B — oswiadczyl.
Z poziomu gruntu pies azeciarza czujnie obserwowal, jak odchodza.
— Troche bylo za blisko. Zle sie czulem — stwierdzil, kiedy znikneli za rogiem.
Paskudny Stary Ron odlozyl azety do kaluzy i z glebin swego niezgrabnego plaszcza wyciagnal zimna kielbaske. Rozlamal ja na trzy rowne czesci.

William troche sie przy tym wahal, ale straz dostarczyla mu niezly rysunek, a w dodatku uznal, ze w tej chwili drobny przyjazny gest w tamtym kierunku moze byc rozsadnym posunieciem. Jesli znajdzie sie w glebokich klopotach, glowa w dol, potrzebny mu bedzie ktos, kto go wyciagnie.
Napisal od nowa artykul o Patrycjuszu, dodajac to, czego byl pewny, a nie mial tego wiele. Prawde mowiac, tkwil w miejscu.
Sacharissa przygotowala tekst o otwarciu „SuperFaktow”. W tej kwestii William takze sie wahal. Ale w koncu to byla nowina. Nie mogli jej zignorowac, no i zapelniala troche miejsca.
Poza tym podobalo mu sie pierwsze zdanie: „Potencjalny konkurent «Pulsu», najstarszej azety Ankh- Morpork, otworzyl swoja drukarnie przy ulicy Blyskotnej”.
— Robisz sie coraz lepsza — pochwalil, spogladajac ponad biurkiem.
— Tak — przyznala. — Teraz juz wiem, ze kiedy zobacze nagiego mezczyzne, koniecznie powinnam zdobyc jego nazwisko i adres, poniewaz…
William dokonczyl razem z nia:
— …nazwiska zwiekszaja sprzedaz.
Usiadl i napil sie okropnej herbaty, jaka parzyly krasnoludy. Na krotka chwile opanowalo go poczucie rozkoszy. Dziwne slowo, pomyslal. Jedno z tych, ktore opisuja cos, co nie wydaje dzwieku, ale gdyby wydawalo, brzmialby wlasnie tak. Rozzzkosz… Odglos miekkiej bezy topniejacej na jezyku.
Tu i teraz byl wolny. Azeta zostala ulozona w lozeczku, opatulona, jej paciorek wysluchany. Byla skonczona. Ekipa wracala juz po nastepne egzemplarze, przeklinajac przy tym i spluwajac. Zdobyli rozmaite stare wozki i wozeczki, zeby rozwozic azete po ulicach. Oczywiscie mniej wiecej za godzine paszcza prasy znowu bedzie glodna, a on znow bedzie pchal pod gore ciezki glaz, jak ten typ z mitologii… Jakze on sie nazywal…?
— Kto to byl ten bohater, ktorego skazali na to, zeby wpychal glaz na gore, i za kazdym razem, ki«dy dochodzil do szczytu, ten glaz staczal sie na dol?
Sacharissa nie uniosla nawet glowy.
— Ktos, kto potrzebuje taczek? — odpowiedziala, energicznie nabijajac na kolec jakis papier.
William rozpoznal ton osoby, ktora wciaz ma do wykonania irytujaca prace.
— Nad czym sie tak meczysz? — zapytal.
— Nad sprawozdaniem spotkania Ankhmorporskiego Stowarzyszenia Odrodzenia Akordeonistow — wyjasnila, piszac cos szybko.
— Cos z nim jest nie tak?
— Owszem. Interpunkcja. Nie ma zadnej. Chyba bedziemy musieli zamowic dodatkowe pudlo przecinkow.
— Wiec po co tracisz czas?
— Dwadziescia szesc osob jest wymienionych z nazwiska. — Jako akordeonisci?
— Tak.
— Nie beda sie skarzyc?
— Przeciez nie musieli grac na akordeonach. Aha, byla tez wielka kraksa na Broad-Wayu. Woz sie przewrocil i wysypal na droge pare ton maki. Konie sie sploszyly i zrzucily caly ladunek swiezych jajek, a to