spowodowalo, ze kolejny woz rozlal trzydziesci baniek mleka… Co myslisz o tym jako tytule?
Pokazala mu kartke, na ktorej wypisala:
NAJWIEKSZE W MIESCIE MIESZANIE CIASTA!!
William sie zastanowil. Tak. Udalo sie w tych slowach zmiescic wszystko. Smetna proba zartu byla akurat wlasciwa. Cos takiego wzbudzi wiele radosci przy stole pani Arcanum.
— Usun drugi wykrzyknik — powiedzial. — Poza tym tytul jest perfekcyjny. Jak sie o tym dowiedzialas?
— Wiesz, funkcjonariusz Fiddyment zajrzal do nas i mi powiedzial. — Sacharissa spuscila glowe i zaczela calkiem niepotrzebnie przekladac papiery. — Wydaje mi sie, ze on robi do mnie slodkie oczy.
Malenka, dotychczas lekcewazona czastka ego Williama natychmiast zamarzla na kamien. Jakos bardzo wielu mlodych ludzi koniecznie chcialo o czyms Sacharissie opowiedziec.
— Vimes nie zyczy sobie, zeby jego ludzie z nami rozmawiali — rzekl.
— No tak, ale nie sadze, zeby opowiedzenie mi o masie rozbitych jajek tez sie liczylo. Prawda?
— Niby racja, ale…
— Zreszta przeciez nic nie moge na to poradzic, ze jakis mlody czlowiek chce mi cos opowiedziec.
— Chyba nie, ale…
— W kazdym razie na dzisiaj juz skonczylam. — Sacharissa ziewnela. — Ide do domu.
William poderwal sie tak gwaltownie, ze otarl sobie kolana o biurko.
— Odprowadze cie — powiedzial.
— Na bogow, juz za pietnascie osma. — Sacharissa wlozyla plaszcz. — Dlaczego jeszcze pracujemy?
— Bo prasa nigdy nie zasypia — odparl William.
A kiedy wyszli na opustoszala ulice, zastanowil sie, czy Vetinari trafnie ocenil prase. Miala w sobie cos… nieodpartego. Byla jak pies, ktory patrzy na czlowieka tak dlugo, az dostanie jesc. Odrobine grozny pies. Pies gryzie czlowieka, pomyslal. Ale to zadna nowina — to starzyna.
Sacharissa pozwolila, by odprowadzil ja na koniec ulicy, i tam sie zatrzymala.
— Dziadek bedzie zaklopotany, jesli ktos cie ze mna zobaczy — powiedziala. — Wiem, ze to glupie, ale… rozumiesz, sasiedzi. I cala ta historia z gildia.
— Rozumiem. Uhm.
Patrzeli na siebie. Na chwile powietrze stalo sie ciezkie.
— Eee… Nie wiem, jak to powiedziec… — zaczal William, wiedzac, ze wczesniej czy pozniej powiedziec musi. — Ale chyba powinienem cie poinformowac, ze chociaz jestes dziewczyna bardzo atrakcyjna, to jednak nie w moim typie.
Rzucila mu spojrzenie tak pelne doswiadczenia, jakiego jeszcze u niej nie widzial. Po czym odparla:
— Nielatwo bylo ci to powiedziec i jestem ci wdzieczna.
— Bo wiesz, pomyslalem, ze skoro tak ciagle razem pracujemy…
— Nie, nie… Naprawde sie ciesze, ze jedno z nas to powiedzialo. I zaloze sie, ze dziewczyny ustawiaja sie do ciebie w kolejce. Do zobaczenia jutro.
Spogladal za nia, kiedy szla ulica do swego domu. Po kilku sekundach w oknie na pietrze zapalila sie lampa.
Biegnac bardzo szybko, wrocil na swoja kwatere akurat tak spozniony, by zyskac Spojrzenie pani Arcanum, ale jeszcze nie tak, by za niegrzecznosc zostac odsuniety od stolu. Ci powaznie spoznieni musieli jesc kolacje w kuchni.
Dzisiaj dostali curry. Co niezwykle — u pani Arcanum wiecej bylo resztek niz oryginalnych dan. To znaczy, o wiele wiecej potraw przyrzadzala z tego, co tradycyjnie uznawano za roztropnie nadajace sie do uzytku pozostalosci wczesniejszych posilkow — gulasze, potrawki, curry — niz potraw, z ktorych te pozostalosci moglyby pochodzic.
Curry bylo szczegolnie niezwykle, gdyz pani Arcanum uznawala obce czesci swiata za marginalnie tylko mniej nieprzyzwoite od intymnych czesci ciala. Dodawala wiec ten dziwnie zolty proszek curry bardzo mala lyzeczka, zeby przypadkiem lokatorzy nie zdarli nagle z siebie ubran i nie zaczeli sie obco zachowywac. Glownymi skladnikami dania wydawaly sie brukiew, smakujace deszczowka rodzynki i resztki jakiejs zimnej baraniny, choc William nie pamietal, kiedy jedli oryginalna baranine w dowolnej temperaturze.
Dla innych lokatorow nie stanowilo to problemu. Pani Arcanum podawala wielkie porcje, a byli ludzmi, ktorzy dokonania kulinarne mierzyli iloscia, jaka dostawalo sie na talerz. Moze i nie smakowalo to oszalamiajaco, ale czlowiek szedl spac najedzony, a glownie to sie liczy.
W tej chwili omawiano nowiny dnia. Pan Mackleduff kupil „SuperFakty” i oba wydania „Pulsu”, by dobrze pelnic swoja funkcje straznika komunikacji.
Powszechnie sie zgodzono, ze nowiny w „SuperFaktach” sa ciekawsze, choc pani Arcanum uznala, ze temat wezy nie nadaje sie do stolu i prasa nie powinna o tym pisac. Jednak ulewy owadow i temu podobne w pelni potwierdzily ogolna opinie o dalekich krainach.
Starzyny, myslal William, z chirurgiczna precyzja krojac rodzynke. Jego lordowska mosc mial racje. Nie nowiny, tylko starzyny, powtarzajace ludziom to, o czym — jak im sie wydaje — od dawna juz wiedza, ze jest prawda.
Patrycjusz, jak wszyscy sie zgodzili, to przebiegly typ. Doszli do wniosku, ze oni bez wyjatku sa tacy sami. Pan Windling oswiadczyl, ze miasto jest w stanie chaosu i niezbedne sa zmiany. Pan Dlugo — szyb odparl, ze wprawdzie trudno mu sie wypowiadac w imieniu miasta, ale branza kamieni szlachetnych ostatnio bardzo sie ozywila. Pan Windling stwierdzil, ze niektorym to odpowiada. Pan Prone wyrazil opinie, ze straz nie potrafi nawet obiema rekami trafic do wlasnego tylka — sformulowanie, ktore o malo co nie zyskalo mu miejsca przy kuchennym stole do konca posilku. Zgodzono sie, ze Vetinari to zrobil, z pewnoscia, i nalezaloby go odsunac. Glowne danie dobieglo konca o godzinie 8.45, a nastepnie pojawily sie odrobine nadgnile sliwki w rzadkim budyniu; pan Prone dostal troche mniej sliwek, co stanowilo milczaca reprymende.
William wczesnie wycofal sie do swojego pokoju. Przyzwyczail sie juz do kuchni pani Arcanum, ale nic procz radykalnego zabiegu chirurgicznego nie zmusiloby go do polubienia jej kawy.
Lezal na waskim lozku, w ciemnosci (pani Arcanum dostarczala jedna swiece tygodniowo, a przy natloku innych spraw jakos zapomnial kupic nowa) i probowal myslec.
Pan Slant przeszedl przez pusta sale balowa. Sciany odbijaly echem odglos krokow na drewnianej podlodze.
Zajal pozycje w srodku kregu swiec. Byl troche zdenerwowany — jako zombi zawsze czul sie niepewnie w poblizu ognia.
Odchrzaknal.
— I co? — zapytal fotel.
— Nie zlapali psa — oznajmil pan Slant. — We wszelkich innych aspektach, musze przyznac, wykonali robote po mistrzowsku.
— Bardzo bedzie grozny, jesli odnajdzie go straz?
— Jak mi wiadomo, rzeczony pies jest juz dosc stary — odparl pan Slant w strone blasku swiec. — Polecilem panu Szpili, aby go odszukal, ale nie sadze, by latwo udalo mu sie dotrzec do psiego podziemia miasta.
— Sa tu rowniez inne wilkolaki, prawda?
— Tak — zgodzil sie gladko pan Slant. — Ale nie pomoga. Jest ich niewiele, a sierzant Angua ze Strazy Miejskiej to bardzo wplywowa postac w wilkolaczej spolecznosci. Nie pomoga obcym, gdyz ona moglaby sie o tym dowiedziec.
— I sciagnac na nich straz?
— Wydaje mi sie, ze nie zajmowalaby czasu strazy.
— Ten pies jest juz pewnie w garnku jakiegos krasnoluda — uznal fotel.