wilkolaki. W rzeczywistosci, jak w wielu innych wiezach, obslugiwaly ja dzieci.

Wszyscy wiedzieli, jak sie to dzieje. Moze poza nowym kierownictwem, ktore prawdopodobnie nie wiedzialo, ale gdyby nawet to odkryli, nie zrobiliby niczego poza starannym zapomnieniem o tym, ze wiedza. Dzieciom nie trzeba placic.

Na ogol mlodzi mezczyzni w wiezach pracowali ciezko, w kazda pogode, za ledwie wystarczajace pensje. Byli samotnikami, marzycielami, uciekinierami od prawa, o ktorych prawo zapomnialo, albo od wszystkich innych ludzi. Dreczyl ich szczegolny rodzaj ukierunkowanego szalenstwa; podobno stukot sekarow w koncu trafia czlowiekowi do glowy, a wtedy jego umysl dziala w tym samym rytmie, az wczesniej czy pozniej potrafi odczytywac przekazywane wiadomosci, sluchajac jedynie trzaskania przeslon. W swoich wiezach pili herbate z dziwacznych blaszanych kubkow, o wiele szerszych od dolu, aby sie nie przewracaly, kiedy wichura uderzy w wieze. Na urlopie pili alkohol z czegokolwiek. I opowiadali bzdury o przykluczu i nieprzykluczu, o komunikatach systemowych i przestrzeni pakietowej, o wybijaniu, o goracej stopie, o wiezy 181 (dobrze) albo zapchaniu (niedobrze) czy totalnym zapchaniu (calkiem niedobrze), kodzie wejscia, kodzie klucza, dzikim kodzie i zakardzie…

Lubili dzieci, ktore przypominaly im o tych, ktore zostawili, albo tych, ktorych nigdy nie beda mieli, natomiast dzieci uwielbialy wieze. Przychodzily, krecily sie wszedzie, pomagaly przy roznych pracach, moze tez — patrzac tylko — uczyly sie sztuki semaforow. Zwykle byly inteligentne, jakby z pomoca czarow opanowywaly klawiature i dzwignie, na ogol mialy dobry wzrok. Wiekszosc z nich uciekla z domu, choc nie opuscila go naprawde.

Poniewaz w wiezach mogly wierzyc, ze da sie spojrzec az na skraj swiata. Z pewnoscia w pogodny dzien dalo sie zobaczyc kilka sasiednich wiez. Mozna bylo udawac, ze tez umie sie odczytywac wiadomosci ze stukotu przeslon, gdy pod palcami przeplywaja nazwy dalekich miejsc, ktorych mialy nigdy nie zobaczyc, ale tutaj, w wiezy, czuly sie jakos z nimi polaczone…

Dla ludzi z wiezy 181 byla Ksiezniczka, choc naprawde miala na imie Alice. Skonczyla trzynascie lat i potrafila obslugiwac linie calymi godzinami bez zadnej pomocy. Pozniej czekala ja interesujaca kariera, ktora… w kazdym razie Alice zapamietala rozmowe tego dnia, poniewaz ja zdziwila. Nie wszystkie sygnaly byly wiadomosciami. Niektore przekazywaly instrukcje wiezom. Niektore, kiedy czlowiek pracowal przy dzwigniach, by nadazyc za dalekim sygnalem, wywolywaly pewne zmiany w jego wlasnej wiezy. Ksiezniczka wiedziala o tym wszystkim. Wiele z tego, co plynelo Wielkim Pniem, nazywane bylo Pasmem Systemowym. Zawieralo instrukcje dla wiez, raporty, wiadomosci o wiadomosciach, a nawet pogaduszki miedzy operatorami, choc te byly ostatnio surowo wzbronione. Wszystkie byly pisane kodem. Bardzo rzadko trafial sie zwykly tekst w Pasmie Systemowym. Ale teraz…

— Znowu idzie — oznajmila Ksiezniczka. — To na pewno jakis blad. Nie ma kodu startu ani adresu. Jest w Pasmie Systemowym, ale napisana czystym tekstem.

Po drugiej stronie wiezy, siedzac do niej plecami — gdyz obslugiwal gorna linie — siedzial Roger, ktory mial siedemnascie lat i pracowal juz, by zdobyc certyfikat wiezomistrza.

Jego dlon nie przestala sie poruszac, gdy zapytal:

— A co mowi?

— Bylo tam GNU i wiem, zo to kod, a dalej tylko nazwisko. John Dearheart. Czy to…

— Przeslalas dalej? — spytal Dziadek.

Dziadek siedzial zgarbiony w kacie i naprawial skrzynke przeslony w ciasnej komorce w polowie wysokosci wiezy. Dziadek to wiezomistrz, byl juz wszedzie i wiedzial wszystko. Wszyscy nazywali go Dziadkiem. Mial dwadziescia szesc lat. Zawsze robil cos w wiezy, kiedy pracowala na linii, choc zawsze jakis chlopiec siedzial na drugim krzesle. Dopiero pozniej domyslila sie dlaczego…

— Tak, poniewaz byl tam kod G — odparla Ksiezniczka.

— No to postapilas prawidlowo. Nie przejmuj sie wiecej.

— Tak, ale juz wczesniej przesylalam to nazwisko. Kilka razy. W gore i w dol. Tylko nazwisko, zadnych wiadomosci ani nic.

Miala uczucie, ze cos jest nie w porzadku, ale mowila dalej.

— Wiem, ze U oznacza, ze na koncu linii trzeba wiadomosc wyslac z powrotem, a N znaczy Niezalogowany. — Popisywala sie troche, ale poswiecila dlugie godziny na lekture ksiazki szyfrow. — Czyli to po prostu nazwisko przechodzace caly czas tam i z powrotem! Jaki to ma sens?

Cos naprawde bylo nie w porzadku. Roger wciaz pracowal na swojej linii, ale patrzyl prosto przed siebie i mial twarz jak chmura gradowa.

W koncu odezwal sie Dziadek:

— Bardzo madrze, Ksiezniczko. Mialas absolutna racje.

— Ha! — rzucil Roger.

— Przepraszam, jesli zrobilam cos nie tak, jak nalezy — rzekla z pokora dziewczyna. — Pomyslalam tylko, ze to dziwne. Kto to jest John Dearheart?

— On… spadl z wiezy — wyjasnil krotko Dziadek.

— Ha! — powtorzyl Roger. Szarpal przeslony, jakby nagle zaczal ich nienawidzic.

— Nie zyje? — spytala Ksiezniczka.

— No, niektorzy uwazaja… — zaczal Roger.

— Roger! — warknal Dziadek i zabrzmialo to jak ostrzezenie.

— Wiem o wysylaniu do domu — oswiadczyla Ksiezniczka. — I wiem, ze dusze martwych liniowcow pozostaja w Pniu.

— Kto ci to powiedzial? — spytal Dziadek.

Ksiezniczka miala dosc rozumu, by wiedziec, ze ktos wpadnie w klopoty, jesli odpowie zbyt wyczerpujaco.

— Och, po prostu gdzies o tym slyszalam…

— Ktos probowal cie wystraszyc. — Dziadek spojrzal na czerwieniejace uszy Rogera.

Ksiezniczka nie uwazala tego za straszne. Jesli juz ktos musi umrzec, to lepiej skonczyc na przelatywaniu miedzy wiezami niz na lezeniu w ziemi. Ale miala tez dosc rozumu, by wiedziec, kiedy zostawic temat.

Po dlugiej przerwie wypelnionej tylko skrzypieniem pretow przeslony znowu odezwal sie Dziadek. Mowil takim tonem, jakby cos go dreczylo.

— Utrzymujemy to nazwisko w ruchu w Pasmie Systemowym — wyjasnil. A Ksiezniczce zdawalo sie, ze wiatr w tablicach przeslon zajeczal bardziej posepnie. — Nigdy nie chcialby wrocic do domu. Byl prawdziwym liniowcem. Jego imie brzmi w kodzie, w wietrze posrod olinowania, w przeslonach. Slyszalas kiedys powiedzenie „Czlowiek naprawde nie umarl, dopoki powtarzane jest jego imie”?

Rozdzial piaty

Zagubione w poczcie

W ktorym Stanley doswiadcza radosci workow — Rodowe leki pana Groata — Horsefry sie niepokoi — Reacher Gilt, czlowiek z towarzystwa — Listowe schody — Lawina pocztowa — Pan Lipwig widzi — Na slepo — Tor Listonosza — Czapka

Stanley polerowal szpilki. Czynil to rozanielony i skupiony, niczym czlowiek sniacy z otwartymi oczami.

Kolekcja skrzyla sie na paskach brazowego papieru i rolkach czarnego filcu tworzacych pejzaz swiata prawdziwego lebkarza. Obok stalo duze, stolowe szklo powiekszajace, a na podlodze lezal worek rozmaitych szpilek, kupiony w zeszlym tygodniu od emerytowanej krawcowej.

Odkladal moment otworzenia go, by dluzej sie nim rozkoszowac. Oczywiscie, prawie na pewno okaze sie pelen zwyklych, typowych „mosiadzow”, moze trafi sie jakas plaskoglowa czy z bledem, ale wlasnie o to chodzi, ze czlowiek nigdy nie wiedzial. Na tym polega cala radosc workow. Nigdy nie wiadomo. Niekolekcjonerzy byli zalosnie obojetni na szpilki — traktowali je, jakby byly zaledwie zaostrzonymi kawalkami metalu do przypinania jednych rzeczy do innych. Wiele wspanialych okazow o wielkiej wartosci odkryto w workach szpilek krawieckich.

A teraz stal sie wlascicielem Numeru Trzeciego, Szerokolebkowego „Kuraka” Ekstradlugiego — dzieki temu

Вы читаете Pieklo pocztowe
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату