dotykalna faktura komercji.
Korytarz sie konczyl, dochodzac do prostopadlego przejscia. Gwar dobiegal z jasno oswietlonej przestrzeni poza nim. Moist ruszyl do blyszczacej mosieznej balustrady galeryjki przed soba…
…i stanal.
No dobrze. Kosztem sporego wysilku az do tego miejsca dzwigal ze soba mozg. Pora, zeby teraz mozg sie troche wysilil.
Hol Urzedu Pocztowego wygladal jak mroczna pieczara z gorami listow w srodku. Nie bylo zadnych galerii, zadnego blyszczacego mosiadzu, krzatajacego sie personelu, a juz z cala pewnoscia zadnych klientow.
Jedyny okres, kiedy Urzad Pocztowy mogl tak wygladac, znajdowal sie w przeszlosci. Prawda?
… „I jeszcze takie balkony dookola glownego holu, na kazdym pietrze, zrobione z zelaza jak koronka!”.
Tylko ze one nie istnialy w terazniejszosci, nie w tu i teraz. A on nie cofnal sie w przeszlosc, nie tak calkiem. Palce wyczuwaly klatke schodowa, gdy oczy widzialy dywan na podlodze.
Moist uznal, ze stoi w tu i teraz, natomiast patrzy na tu i wtedy. Oczywiscie trzeba byc wariatem, zeby uwierzyc w cos takiego, ale to w koncu Urzad Pocztowy…
Biedny pan Sideburn stanal na podlodze, ktorej juz nie bylo.
Moist zatrzymal sie, zanim wyszedl na galerie. Schylil sie, wyciagnal reke i znowu poczul chlod na czubkach palcow, kiedy te przenikaly przez dywan. Kto to… a tak, pan Mutable. Stal tutaj, ale podbiegl, zeby wyjrzec na dol i…
… „Plask! Wie pan, plasnal o marmur”.
Moist wstal powoli, oparl sie o sciane i ostroznie wyjrzal do holu.
U sufitu wisialy kandelabry, ale wygaszone, poniewaz swiatlo sloneczne wlewalo sie przez roziskrzona kopule w scenerie wolna od golebich odchodow, za to rojaca sie od ludzi spieszacych po czarno-bialej podlodze albo zapracowanych za dlugimi, polerowanymi kontuarami zrobionymi „z cennego drewna, tak mi mowil tato”. Moist stal i patrzyl.
Caly obraz tworzyly setki celowych dzialan, radosnie zlewajacych sie w ogolna anarchie. W dole popychano przez hale wielkie druciane kosze na kolkach, wysypywano na tasmociagi worki listow, urzednicy goraczkowo rozkladali poczte do skrytek. To byla maszyna zbudowana z ludzi, „sir, szkoda, ze pana tam nie bylo”.
Z daleka po lewej stronie, prawie na koncu hali, stal zloty posag, trzy, moze cztery razy wiekszy niz naturalnych rozmiarow. Przedstawial smuklego mlodego czlowieka, najwyrazniej boga, ubranego jedynie w kapelusz ze skrzydelkami, sandaly ze skrzydelkami i… Moist wytezyl wzrok… listek figowy ze skrzydelkami? Rzezbiarz uchwycil go w chwili, gdy w szlachetnej misji podrywal sie do lotu, niosac koperte.
Dominowal w hali. Dzisiaj juz go nie bylo, piedestal stal pusty. Jesli zniknely kontuary i kandelabry, posag, chocby tylko wygladajacy na zloty, nie mial zadnych szans. Przedstawial prawdopodobnie Ducha Poczty czy kogos podobnego.
Tymczasem poczta w dole przemieszczala sie bardziej prozaicznym sposobem.
Tuz pod kopula umieszczono zegar, a jego tarcze wskazywaly w cztery strony. Gdy Moist patrzyl, duza wskazowka przesunela sie na szczyt, znaczac pelna godzine.
Zabrzmiala syrena. Nerwowy balet ustal, gdzies ponizej Moista otworzyly sie jakies drzwi, a dwa rzedy ludzi w mundurach, „sir, ciemnoniebieskie z mosieznymi guzikami, powinien je pan zobaczyc”, wmaszerowalo do glownego holu i w dwuszeregu ustawilo sie przed glownymi drzwiami. Potezny mezczyzna w bardziej strojnej wersji tego samego munduru i z twarza jak bol zeba juz na nich czekal; nosil duza klepsydre zawieszona w lozyskowanej klatce u pasa. Spojrzal na czekajacych, jakby widywal juz w zyciu gorsze rzeczy, ale nie za czesto i jedynie na podeszwach swych wielkich butow.
Ze zlosliwa satysfakcja uniosl klepsydre do gory i nabral tchu, po czym ryknal:
— Obchod numer czteeery… Gotow!
Slowa dotarly do uszu Moista troche stlumione, jakby sluchal ich przez tekture. Listonosze, stojacy juz na bacznosc, zdolali jakos wygladac na dajacych jeszcze wieksze baczenie.
— Czwaaarty obchod… czekac, czekac… DORECZAAAC!
Dwa rzedy listonoszy wymaszerowaly obok niego na zewnatrz.
… „Kiedys bylismy poczciarzami”…
Musze znalezc prawdziwe schody, myslal Moist, odsuwajac sie znad krawedzi. Teraz… halucynuje przeszlosc. A stoje w terazniejszosci. To jak lunatyzm. Ale nie chce wyjsc na powietrze i skonczyc jako nastepny wyrysowany kreda kontur.
Odwrocil sie, a ktos przeszedl prosto przez niego.
Wrazenie okazalo sie nieprzyjemne, jakby nagle skoczyla mu goraczka. Ale nie to bylo najgorsze. Najgorsze bylo widziec, jak czyjas glowa przesuwa sie przez jego glowe. Widok wypelniala glownie szarosc, ze sladami czerwieni i pusta sugestia zatok. Czlowiek wolalby nic nie wiedziec o galkach ocznych.
… „z twarza cala powykrzywiana, jakby zobaczyl upiora”…
Zoladek podjechal mu do gardla. A kiedy odwrocil sie, unoszac reke do ust, zobaczyl mlodego listonosza spogladajacego mniej wiecej w jego strone z wyrazem grozy na twarzy — wyrazem bedacym zapewne odbiciem niewidzianej twarzy Moista. Po chwili chlopak zadrzal i odszedl pospiesznie.
Czyli pan Ignavia tez dotarl tak daleko… Mial dosc rozumu, zeby pojac, co sie dzieje z podloga, ale widziec, jak cudza glowa przenika przez jego wlasna, tego juz bylo za wiele.
Moist pobiegl za listonoszem. Tu, na gorze, byl zagubiony. Obejrzal z Groatem pewnie mniej niz jedna dziesiata gmachu, poniewaz droge stale blokowaly lodowce listow. Wiedzial, ze sa tez inne schody, takie, ktore wciaz istnieja w terazniejszosci. Parter — to byl jego cel. Podloga, na ktorej mozna polegac.
Chlopak przeszedl przez drzwi do czegos, co wygladalo na nieduzy pokoj zastawiony paczkami. Moist dostrzegl na drugim koncu otwarte drzwi i sugestie balustrady. Przyspieszyl — i podloga zniknela mu spod nog.
Zgaslo swiatlo. Przez moment byl przerazajaco swiadom listow spadajacych wraz z nim. Wyladowal na kolejnych listach, krztuszac sie, gdy nad nim zbierala sie warstwa pradawnej, wyschlej poczty. Przez chwile, poprzez deszcz papieru, widzial jakby zakurzone okno, do polowy przesloniete listami, a potem znow sie zanurzyl. Stos pod nim zaczal sie ruszac, zsuwac w dol i na bok. Zabrzmial trzask czegos, co moglo byc wyrwanymi z zawiasow drzwiami, i prad boczny wzmogl sie wyraznie. Moist szalenczo staral sie wydostac na powierzchnie, co udalo mu sie akurat na czas, by uderzyc glowa w futryne. Potem nurt wciagnal go pod powierzchnie.
Bezradny, koziolkujac w rzece papieru, poczul slaby wstrzas, gdy zawalila sie podloga. Poczta runela w dol, porywajac go ze soba, ciskajac na kolejny stos kopert. Widok zniknal, kiedy tysiace listow posypalo sie na niego z gory; po chwili ucichly tez dzwieki.
Ciemnosc i cisza chwycily go jak w zacisnieta piesc.
Moist von Lipwig kleczal z glowa oparta o rece. Mial troche powietrza, ale bylo stechle i nie moglo wystarczyc na dlugo. Nie byl w stanie nawet poruszyc palcem.
Moze tu umrzec. Pewnie umrze. Otaczaly go cale tony listow…
— Powierzam swa dusze dowolnemu bogu, ktory potrafi ja znalezc — wymamrotal w dusznym powietrzu.
Linia blekitu zatanczyla mu przed oczyma duszy.
To bylo pismo. Ale mowilo…
Glos brzmial, jakby nalezal do chlopaka ze wsi, ale byl tak jakby… skrzypiacy. Gdyby list mogl mowic, mowilby wlasnie tak. Szeptal dalej, litery wyginaly sie i pochylaly niezrecznie pod niewprawna reka piszacego…
…a rownoczesnie nastepna linia rozjarzyla sie w ciemnosci, rowna i staranna:
Szanowny Panie, mam zaszczyt poinformowac, ze jestem jedynym wykonawca testamentu zmarlego Daviego Thrilla z Rezydencji Zlaczonych Blogoslawienstw, a jak sie wydaje, pan wlasnie jest jedynym…