jakis ruch wysoko w gorze.
Zdazyl sie juz przyzwyczaic do wiezyczek sekarowych. Mial czasem wrazenie, ze wyrosly na kazdym dachu. Wiekszosc to te nowe skrzynki przeslon instalowane przez kompanie Wielkiego Pnia, ale bez trudu mozna bylo znalezc staromodne semafory z ramionami, a nawet flagi sygnalowe. Te jednak dzialaly wolniej i tylko w linii wzroku, a ta coraz trudniej dawala sie wytyczyc wsrod rosnacego lasu wiez. Jesli czlowiek chcial czegos wiecej niz tylko podstawowej obslugi, szedl do jednej z malych firm sekarowych i wynajmowal nieduza wieze z przeslonami, rezydentnym gargulcem do wypatrywania nadchodzacych wiadomosci oraz dostepem do wiez przekaznikowych — a jesli byl bogaty, takze wyszkolonego operatora. I placil. Moist nie znal sie na nowej technice, ale z tego, co wiedzial, cena warta byla reki, nogi albo obu.
Ale te mysli orbitowaly w jego mozgu niczym planety wokol centralnego, slonecznego zagadnienia: po jakiego demona nam wieza?
Wyraznie stala na dachu budynku poczty. Widzial ja i slyszal daleki grzechot przeslon. Byl tez pewien, ze zauwazyl glowe, nim zniknela z pola widzenia.
Dlaczego mamy tam wieze i kto z niej korzysta?
Biegiem wrocil do wnetrza. Nigdzie nie znalazl schodow prowadzacych na dach, ale kto moze wiedziec, co sie ukrywa za stosem listow na koncu jakiegos zablokowanego korytarza?
Przecisnal sie wzdluz kolejnego przejscia i dotarl do miejsca, gdzie wielkie, zaryglowane podwojne drzwi wychodzily z powrotem na dziedziniec. Byly tez schody prowadzace w gore. W czerni powyzej z malych lampek bezpieczenstwa sciekaly kaluze swiatla. Oto Urzad Pocztowy, pomyslal Moist. Regulamin stwierdza, ze schody maja byc oswietlone, i sa oswietlone, choc od dziesiatkow lat nie korzysta z nich nikt, jedynie latarnik Stanley.
Byla tu takze stara winda towarowa, jedna z tych niebezpiecznych, dzialajacych metoda przepompowywania wody z wielkiego zbiornika deszczowki na dachu. Moist nie wiedzial, jak nia kierowac, zreszta i tak by jej nie zaufal. Groat twierdzil, ze winda jest zepsuta.
U stop schodow, zatarty, ale wciaz rozpoznawalny, wyrysowany byl kredowy kontur. Rece i nogi przedstawiono w niewygodnych polozeniach.
Moist przelknal sline, ale chwycil porecz.
Zaczal sie wspinac.
Na pierwszym pietrze byly drzwi. Otworzyly sie bez trudu — odskoczyly wrecz po lekkim dotknieciu klamki i do klatki schodowej wysypala sie spietrzona poczta niczym jakis skaczacy potwor. Most jeknal cicho, kiedy lawice listow spadaly kaskadami po schodach.
Sztywno wspial sie na nastepny podest i znalazl kolejne slabo oswietlone drzwi. Tym razem odsunal sie na bok, nim je otworzyl. Energia martwych listow i tak pchnela mu je na nogi, a ich szelest brzmial jak suchy szept, kiedy wysypywaly sie w mrok. Calkiem jak nietoperze… Caly ten gmach pelen byl martwych listow szepczacych cos do siebie w ciemnosci, gdy ludzie spadali w dol, ku smierci…
Jeszcze troche, a skoncze jak Groat, zupelnie oblakany. Ale to przeciez nie wszystko. Gdzies w tym budynku sa drzwi…
… „Jego glowa byla na calej scianie”…
Sluchaj no, zwrocil sie do swojej wyobrazni, jesli tak masz zamiar sie zachowywac, to wiecej cie nie zabiore.
Ale — zdradziecka jak zwykle — dzialala nadal. Moist nigdy, naprawde nigdy nie tknal nikogo nawet palcem. Zawsze wolal raczej uciekac, niz walczyc. A morderstwo… No przeciez morderstwo to z cala pewnoscia czyn absolutny. Nie mozna popelnic 0,021 morderstwa, prawda? Tylko Pompa uwazal chyba, ze da sie mordowac z linijka… No dobrze, moze pewne osoby z nizin spolecznych doznaly pewnych niewygod w zwiazku z jego dzialaniami, ale… tacy bankierzy, kamienicznicy, nawet barmani? „Oto panska podwojna brandy, sir, i wlasnie 0,0003 pana zabilem”? Wszystko, co ktokolwiek uczynil, wczesniej czy pozniej wplywalo na wszystkich.
Poza tym spora czesc jego przestepstw nie byla nawet przestepstwami. Wezmy na przyklad sztuczke z pierscionkiem. Nigdy nie twierdzil, ze to pierscien z brylantem. No i to naprawde smutne, jak szybko uczciwi obywatele usilowali chwycic okazje i wykorzystac biednego glupiego wedrowca. Cos takiego moze zrujnowac resztke wiary w ludzka uczciwosc. Poza tym…
Trzecie pietro spuscilo kolejna lawine listow, ale kiedy ustala, korytarz wciaz byl zablokowany sciana papieru. Kiedy Moist podszedl, wypadly jedna czy dwie szeleszczace koperty, grozac jeszcze jednym osunieciem.
Mial ochote sie wycofac, ale schody byly juz zaslane kopertami, a chwila nie byla wlasciwa na narciarstwo po suchym stoku.
No ale piate pietro musi byc czyste, prawda? Jak inaczej Sideburn moglby sie dostac do schodow, by zdazyc na swoje spotkanie z wiecznoscia? Tak, na czwartym, na listowej zaspie, zostala nawet resztka zolto-czarnego sznura — byla tu straz. Mimo to Moist otworzyl drzwi z wielka ostroznoscia, jak z pewnoscia zrobil to straznik.
Wypadly jeden czy dwa listy, ale glowna lawina nastapila juz wczesniej. Kilka stop za progiem wyrastal znajomy juz mur listow, upakowanych gesto jak warstwy skalne. Straznik byl rowniez tutaj — ktos probowal przebic sie przez sciane slow i pozostawil otwor. Zapewne wlozyl do niego reke po samo ramie, tak jak Moist w tej chwili. I tak jak jego, palce straznika musialy takze dotknac glebszych pokladow sprasowanych kopert.
Nikt sie tedy nie przedostal na schody. Musialby przeniknac przez mur listow grubosci co najmniej szesciu stop…
Schody prowadzily jeszcze o poziom wyzej. Moist wspinal sie ostroznie i byl juz w polowie drogi, gdy uslyszal, jak pod nim rusza kolejna lawina.
Chyba naruszyl poklady na nizszym pietrze. Struga listow wyplywala z korytarza, niepowstrzymana jak lodowiec. Kiedy czolo dotarlo do klatki schodowej, kawaly poczty odrywaly sie i spadaly w przepasc. Gleboko w dole drewno zatrzeszczalo i peklo. Schody zadygotaly.
Moist podbiegl ostatnie kilka stopni, zlapal klamke, szarpnal drzwi i chwycil mocno, gdy runela nastepna lawina. Wszystko sie juz trzeslo. Zabrzmial glosny trzask, kiedy ustapila pozostala czesc schodow, a Moist pozostal uwieszony u klamki. Obok sypaly sie listy.
Kolysal sie tak z zamknietymi oczami, az halas ustal, choc z dolu wciaz czasem dobiegaly jakies zgrzyty.
Schody zniknely.
Bardzo ostroznie Moist uniosl nogi, az poczul pod stopami krawedz korytarza. Unikajac czynnosci tak prowokacyjnych jak oddychanie, zmienil chwyt, by trzymac klamke po obu stronach. Powoli manewrujac pietami, przesunal je przez warstwe listow na podlodze, ciagnac przy tym drzwi. Po chwili obie dlonie juz mial na wewnetrznej klamce.
Dopiero wtedy nabral do pluc stechlego, suchego powietrza. Szalenczo drapiac stopami i wyginajac cialo jak losos na wedce, wsunal na podloge korytarza dostateczna czesc siebie, by nie spasc w dol przez szescdziesiat stop listow i polamanego drewna.
Prawie nie myslac, zdjal latarnie z haka na futrynie i odwrocil sie, by sprawdzic, co go czeka.
Korytarz byl jasno oswietlony, z kosztownym dywanem na podlodze. I calkowicie wolny od listow.
Moist wytrzeszczyl oczy.
Przeciez listy tu byly, upchniete od podlogi po sufit. Widzial je, czul, jak tuz przy nim wysypuja sie w czelusc klatki schodowej. To nie halucynacja — byly solidne, stechle, zakurzone i realne. Wiara w cokolwiek innego dowodzilaby obledu.
Obejrzal sie, by spojrzec na ruine schodow — i nie zobaczyl ani schodow, ani drzwi. Chodnik na podlodze ciagnal sie az do dalekiej sciany.
Moist zdawal sobie sprawe z faktu, ze musi istniec jakies wytlumaczenie tego zjawiska, ale w tej chwili przychodzilo mu do glowy tylko jedno: To dziwne. Ostroznie dotknal dywanu w miejscu, gdzie powinny byc schody… I poczul chlod, gdy opuszki palcow przeniknely w pustke.
Zastanowil sie. Czy ktorys z wczesniejszych nowych poczmistrzow stal tutaj, w tym samym miejscu gdzie ja? Czy chcial przejsc po tym, co wygladalo na solidna podloge, a skonczyl, staczajac sie przez piec pieter bolu?
Moist ruszyl bardzo powoli w przeciwnym kierunku; zaczal slyszec gwar. Byl to ogolny, niewyrazny odglos wielkiego gmachu przy pracy — wolania, stukot maszynerii, szemranie tlumu tysiaca glosow, kolek, krokow, uderzen stempla, skrzypniec piora i trzaskow, wszystkie utkane razem w ogromnej przestrzeni, by stac sie czysta,