Klink!…
Moist mial wrazenie, ze wszyscy wstrzymuja oddech tak intensywnie, ze nawet okna wyginaja sie do wnetrza. Wyciagnal reke i podniosl z tacy arkusz malych perforowanych prostokatow.
Oderwal jeden znaczek…
Okna odskoczyly. Ludzie znow zaczeli oddychac. Nie bylo oklaskow. Ci mezczyzni nie nalezeli do takich, ktorzy klaszcza i krzycza, kiedy dobrze wykonaja swoja prace. Zamiast tego zapalili fajki i pokiwali glowami.
Pan Spools i Moist von Lipwig uscisneli sobie dlonie nad perforowanym arkuszem.
— Patent nalezy do pana, panie Spools — rzekl Moist.
— Bardzo pan uprzejmy, panie Lipwig. Naprawde bardzo uprzejmy. Och, mam tu drobny prezencik…
Wszedl ktorys z uczniow, niosac arkusz papieru. Ku zdumieniu Moista juz zadrukowany — bez kleju i bez perforacji, ale perfekcyjnymi miniaturowymi kopiami jego projektu jednopensowego znaczka.
— Rytownictwo ikonodemoniczne, panie Lipwig — wyjasnil Spools, widzac jego mine. — Nikt nam nie zarzuci, ze nie idziemy z duchem czasu. Oczywiscie znajdzie pan pewnie kilka drobnych usterek, ale na poczatku przyszlego tygodnia…
— Pensowy i dwupensowy potrzebuje na jutro, panie Spools — rzekl Moist stanowczo. — Nie wymagam perfekcji, wymagam szybkosci.
— Slowo daje, goracy z pana klient, panie Lipwig.
— Zawsze trzeba sie spieszyc, panie Spools. Nigdy pan nie wie, kto pana dogania.
— Ha! No tak… Dobre motto, panie Lipwig. Bardzo ladne. — Pan Spools usmiechnal sie niepewnie.
— A na pojutrze pieciopensowe i dolarowe, bardzo prosze.
— Przypali pan sobie buty, panie Lipwig!
— Trzeba gnac, panie Spools, trzeba pedzic!
Moist ruszyl z powrotem do Urzedu Pocztowego, tak szybko, jak bylo to przyzwoicie mozliwe. Czul sie odrobine zawstydzony.
Lubil Teemera i Spoolsa. Lubil firmy, gdzie mozna bylo naprawde porozmawiac z czlowiekiem, ktorego nazwisko wypisane jest nad wejsciem — to znaczy, ze prawdopodobnie nie prowadza ich oszusci. Lubil tez tych poteznych, solidnych, niewzruszonych robotnikow, dostrzegajac w nich te wszystkie cechy, o ktorych wiedzial, ze jemu brakuje — takie jak wytrwalosc, solidarnosc i uczciwosc. Nie da sie oklamac tokarki albo oszukac mlotka. To byli dobrze ludzie — nie tacy jak on…
Wiele ich roznilo. Na przyklad to, ze w tej chwili prawdopodobnie zaden nie mial wcisnietych pod marynarke plikow kradzionego papieru.
Naprawde nie powinien tak postepowac, w zadnym razie. Tylko ze pan Spools byl czlowiekiem lagodnym i pelnym entuzjazmu, a jego biurko zasypane przykladami jego wspanialych produktow… I podczas konstrukcji prasy perforujacej ludzie krzatali sie przy niej i nikt wlasciwie nie zwracal na Moista uwagi, wiec… troche posprzatal. Nie potrafil sie opanowac. Byl oszustem. Czego wlasciwie Vetinari sie spodziewal?
Kiedy wszedl do budynku, listonosze zaczynali wracac ze swoich rejonow. Pan Groat czekal na niego z zaklopotanym usmiechem na twarzy.
— Jak poszlo, inspektorze pocztowy? — zapytal wesolo Moist.
— Calkiem dobrze, sir, calkiem dobrze. Mamy dobre wiesci, sir. Ludzie dawali nam listy do nadania, sir. Jeszcze niewiele, a niektore z nich sa troche, no… zartobliwe, ale za kazdym razem dostalismy pensa. To siedem pensow, sir — dodal z duma i podal monety.
— No swietnie, nie bedziemy dzisiaj glodowac… — Moist wzial pieniadze i schowal listy do kieszeni.
— Przepraszam, sir…
— Nic takiego, panie Groat. Brawo. Ale… Mowil pan, ze ma dobre wiesci. Czy sa tez moze wiesci jakiegos innego rodzaju…?
— Uhm… Niektorzy nie byli zadowoleni, ze dostali listy, sir.
— Trafialy do nieodpowiednich drzwi?
— Alez nie, sir. Ale stare listy nie zawsze sa radosnie przyjmowane. Nie wtedy, kiedy sa… co sie zdarza… wola. Wola. Taka ostatnia wola i testamentem, sir — wyjasnil z naciskiem. — Kiedy sie okazuje, ze dwadziescia lat temu bizuterie po mamie dostala niewlasciwa corka. Tak wlasnie.
— Ojoj… — wystraszyl sie Moist.
— Trzeba bylo wezwac straz, sir. Nastapilo to, co w azetach nazywaja „zametem” przy Tkackiej, sir. W pana gabinecie czeka dama, sir.
— O bogowie, chyba nie ktoras z corek?!
— Nie, sir. To dama piszaca w „Pulsie”. Nie mozna im ufac, chociaz drukuja bardzo sensowna krzyzowke, sir — dodal Groat konspiracyjnym szeptem.
— A do czego jestem jej potrzebny?
— Trudno powiedziec, sir. Ale to pewnie dlatego, ze pan jest poczmistrzem.
— Prosze isc i… zrobic jej herbaty albo cos, dobrze? — Moist poklepal sie po kieszeniach. — A ja tylko… jakos sie ogarne.
Dwie minuty pozniej, kiedy skradzione papiery zostaly juz bezpiecznie ukryte, Moist wkroczyl do swojego gabinetu.
Pan Pompa stal przy drzwiach, z przygaszonymi plomiennymi oczami, w postawie golema niemajacego obecnie innych zadan poza istnieniem. Kobieta siedziala na krzesle przy biurku.
Zmierzyl ja wzrokiem. Atrakcyjna, istotnie, choc ubrana tak, by pozornie te atrakcyjnosc zamaskowac, a w rzeczywistosci dyskretnie wzmocnic. Z jakiegos niepojetego powodu w miescie znow w modzie byly krynoliny, ale jedynym ustepstwem tej damy wobec mody byla niewielka turniura, nadajaca jej nieco zawadiacki wyglad, a niewymagajaca noszenia dwudziestu siedmiu funtow niebezpiecznie napietej sprezynowo bielizny. Pani z „Pulsu” wlosy miala jasne, upiete w siatce — kolejne przemyslane pociagniecie, a nieduzy, dyskretnie modny kapelusik tkwil jej na glowie bez zadnego konkretnego celu. Duza torbe na ramie ustawila obok krzesla, notatnik polozyla na kolanie… Na palcu miala slubna obraczke.
— Pan Lipwig? — spytala energicznie. — Nazywam sie Cripslock. Panna Cripslock. Z „Pulsu”.
No dobrze… Obraczka, a jednak „panna”, myslal Moist. Obchodzic sie ostroznie. Prawdopodobnie ma Poglady. Nie probowac calowania w reke.
— A jak moglbym pomoc „Pulsowi”? — zapytal.
Usiadl i rzucil jej wcale nie protekcjonalny usmiech.
— Czy zamierza pan doreczyc cala zalegla poczte, panie Lipwig?
— Jesli to mozliwe, tak.
— Dlaczego?
— To moja praca. Deszcz, snieg, mrok nocy, tak jak jest napisane nad wejsciem.
— Slyszal pan o burdzie przy ulicy Tkackiej?
— Slyszalem, ze to zamet…
— Obawiam sie, ze sytuacja sie pogorszyla. Kiedy stamtad odchodzilam, palil sie dom. Czy to pana nie martwi?
Olowek panny Cripslock zawisl nagle nad papierem. Twarz Moista pozostala calkiem bez wyrazu, chociaz myslal wsciekle intensywnie.
— Martwi, oczywiscie — przyznal. — Ludzie nie powinni podpalac domow. Ale wiem rowniez, ze pan Parker z Gildii Kupcow w sobote bierze slub ze swoja mlodziencza miloscia. Wiedziala pani o tym?
Panna Cripslock nie wiedziala, ale notowala pracowicie, gdy Moist opowiadal jej historie listu do sklepikarza.
— To bardzo ciekawe — stwierdzila. — Zaraz pojde z nim porozmawiac. Czyli uwaza pan, ze doreczanie starych listow to dobry uczynek?
— Doreczanie listow to jedyny mozliwy uczynek… — Moist znow sie zawahal. Na samej granicy slyszalnosci rozbrzmiewaly szepty.
— Jakis problem? — spytala panna Cripslock.
— Co? Nie! O czym to ja… A tak, to wlasciwy uczynek. Nie mozemy odrzucic wlasnej historii, panno Cripslock. A jestesmy gatunkiem, ktory sie komunikuje, panno Cripslock. — Moist podniosl glos, by zagluszyc szepty. — Poczta musi dotrzec do celu! Musi byc doreczona!
— Ehm… nie musi pan krzyczec, panie Lipwig — powiedziala i odsunela sie nieco.