wartosciach jednego, dwoch, pieciu i dziesieciu pensow oraz jednego dolara, do nabycia tutaj, w Urzedzie Pocztowym, z nalozona juz warstwa kleju. Nawiasem mowiac, planujemy kiedys nadac klejowi smaki lukrecjowy, pomaranczowy, cynamonowy i bananowy, ale nie truskawkowy, poniewaz nie znosze truskawek.
Widzial, jak Sacharissa sie usmiecha, notujac jego slowa.
— Czy dobrze zrozumialam? — spytala. — Proponuje pan dostarczanie wiadomosci sekarowych?
— Oczywiscie. Wyslane wiadomosci moga trafic do Wielkiego Pnia w Sto Lat. Pomoc to nasze drugie imie.
— Na pewno nie tupet? — zapytala Sacharissa.
Gapie wybuchneli smiechem.
— Chyba nie zrozumialem. A teraz…
— Gra pan na nosie ludziom od sekarow, prawda? — rzucila Sacharissa.
— To chyba jakies codziennikarskie powiedzonko. Co prawda mam nos, jak kazdy, ale nie potrafilbym na nim zagrac. Prosze wybaczyc, mam poczte do doreczenia i powinienem wyruszyc, zanim Borys kogos pozre. Znowu.
— Czy moge jeszcze zadac ostatnie pytanie? Czy panska dusza ulegnie znaczacemu zmniejszeniu, jesli Otto zrobi obrazek, jak pan odjezdza?
— Przypuszczam, ze nie zdolam was powstrzymac, ale chcialbym, zeby moja twarz nie byla zbyt wyrazna — odparl Moist. Pan Pompa zlozyl gliniane dlonie, formujac stopien. — Kaplan bardzo na to nalega.
— Tak wlasnie sadze, ze „kaplan” na to „nalega” — stwierdzila, pilnujac, by cudzyslowy brzeknely ironia. — Poza tym, sadzac po tej bestii, to moze byc juz ostatnia okazja. Wyglada jak smierc na czterech nogach, panie Lipwig!
Tlum zamilkl, gdy Moist usiadl Borysowi na grzbiecie. Zwierze tylko troche przesunelo ciezar ciala.
Spojrzmy na to w inny sposob, pomyslal Moist. Co mam do stracenia? Zycie? Przeciez juz mnie powiesili. Zyje w anielskim czasie. I robie na wszystkich niesamowite wrazenie. Dlaczego kupuja znaczki? Bo daje im przedstawienie…
— Wystarczy jedno slowo, szefie — odezwal sie ktorys z ludzi Hobsona trzymajacych line. — Kiedy juz go puscimy, wolimy nie petac sie za blisko.
— Chwileczke… — powstrzymal go jeszcze Moist.
W pierwszym szeregu gapiow zauwazyl figure w przylegajacej do figury szarej sukni. Patrzyl, jak wypuscila ku niebu neurotyczna chmure dymu, obrzucila go wzrokiem i wzruszyla ramionami.
— Kolacja dzis wieczorem, panno Dearheart?! — zawolal.
Wszyscy jednoczesnie odwrocili glowy. Zabrzmialy krotkie smiechy, kilka zachecajacych okrzykow… Rzucila mu spojrzenie, ktore powinno pozostawic jego cien na dymiacych szczatkach muru po drugiej stronie ulicy, po czym krotko skinela glowa.
Kto wie, pod spodem moga sie ukrywac brzoskwinie…
— Pusccie go, chlopcy! — krzyknal Moist.
Ludzie Hobsona odskoczyli na boki. Swiat wstrzymal oddech. A potem Borys przeskoczyl od uleglosci we wsciekly taniec stawania deba, tylne kopyta zastukaly na bruku, przednie zamachaly w powietrzu…
— Cudovnie! Tak trzymac!
Swiat ogarnela biel. Borysa ogarnelo szalenstwo.
Rozdzial siodmy A
Pocztowy ped
Hobson wyprobowal Borysa na wyscigach — i Borys swietnie by sie sprawdzil, gdyby nie jego nieopanowany odruch, by przy starcie atakowac sasiedniego konia, a na pierwszym wirazu przeskakiwac przez ogrodzenie. Moist jedna reka zlapal czapke, druga chwycil wodze, wcisnal palce nog pod popreg, galki oczne wbily mu sie w mozg. Broad-Way runal na niego caly naraz — wozy i ludzie przesuwali sie rozmazani.
Woz stal w poprzek ulicy, ale Borys nie dawal zadnej mozliwosci sterowania. Potezne miesnie napiely sie i nastapil dlugi, powolny, bezglosny moment szybowania nad przeszkoda.
Gdy kon wyladowal, kopyta zesliznely sie i przejechaly po bruku przed strumieniem iskier. Sam ped pozwolil mu odzyskac rownowage i jeszcze przyspieszyl.
Zwykly przy Bramie Osiowej tlumek rozbiegl sie na boki, az po horyzont ukazaly sie rowniny. Zadzialaly jakos na oblakany konski mozg Borysa. Cala ta przestrzen, ladna i plaska, z kilkoma tylko latwymi do przeskoczenia przeszkodami, takimi jak drzewa…
Znalazl dodatkowe sily i przyspieszyl znowu; krzaki, drzewa i wozy pedzily naprzeciw.
Moist przeklinal brawure, ktora kazala mu zrezygnowac z siodla. Kazda czesc ciala go za to nienawidzila. Ale w rzeczywistosci Borys — kiedy juz czlowiek dostal sie pod ananasa — nie byl zlym wierzchowcem. Osiagal swoj rytm, naturalny swobodny cwal, a jego plonace oczy koncentrowaly sie na blekicie. Nienawisc do wszystkiego roztapiala sie przez chwile w czystej radosci przestrzeni. Hobson mial racje, nie daloby sie nim sterowac nawet mlotkiem, ale przynajmniej pedzil w odpowiednim kierunku, to znaczy byle dalej od stajni. Borys nie chcial spedzac swoich dni, wykopujac z muru cegly i czekajac, kiedy uda sie zrzucic kolejnego napuszonego idiote. Chcial ugryzc horyzont. Chcial biec.
Moist bardzo ostroznie zdjal czapke i chwycil ja w zeby. Nie wyobrazal sobie nawet, co by sie stalo, gdyby spadla — musial miec ja na glowie u celu podrozy. To bylo wazne. Wszystko polegalo na stylu.
Jedna z wiez Wielkiego Pnia wyrastala z przodu i troche po lewej. Byly dwie takie na przestrzeni dwudziestu mil pomiedzy Ankh-Morpork i Sto Lat, poniewaz przekazywaly prawie caly ruch z linii ciagnacych sie przez kontynent. Za Sto Lat Wielki Pien rozgalezial sie, wypuszczal odnogi — ale tutaj, blyskajac nad glowami, plynely slowa swiata…
…a raczej powinny plynac. Ale przeslony byly nieruchome. Moist zobaczyl ludzi pracujacych wysoko na otwartej drewnianej wiezy. Sadzac z wygladu, uszkodzeniu ulegla cala sekcja.
Ha! Dobrze wam tak, dranie! To powazna naprawa! Moze warta nocnego transportu do Pseudopolis? Porozmawia z woznicami. Przeciez nigdy nie zaplacili Urzedowi Pocztowemu za te swoje nieszczesne dylizanse. I nie bedzie istotne, czy w koncu sekary zostana uruchomione, poniewaz Urzad Pocztowy zaczal dzialac. Kompania sekarowa miala bandyckie metody: zwalniala ludzi, podnosila oplaty, zadala masy pieniedzy za zla obsluge. Urzad Pocztowy stal jakby na przegranej pozycji, od razu rzucony na kolana — ale ktos taki zawsze znajdzie jakies miekkie miejsce do ukaszenia.
Ostroznie wpuscil pod siebie jeszcze kawalek koca. Rozmaite organy tracily czucie.
Opary wznoszace sie nad Ankh-Morpork pozostaly daleko w tyle. Pomiedzy uszami Borysa widac juz bylo Sto Lat — pioropusz wezszych slupow dymu. Wieza zniknela z tylu, a przed soba Moist widzial juz nastepna. Pokonal trzecia czesc drogi w dwadziescia minut, a Borys wciaz gnal w tym samym tempie.
Mniej wiecej w polowie drogi miedzy dwoma miastami wyrastala stara kamienna wieza — wszystko, co pozostalo ze stosu ruin otoczonych lasem. Byla prawie tak wysoka jak sekarowa i Moist zastanowil sie, czemu jej nie wykorzystano. Ale pewnie jest juz zbyt zniszczona, zeby — obciazona przeslonami — wytrzymala wichure. Okolica wydawala sie ponura: zarosniete pustkowie wsrod nieskonczonych pol.
Gdyby mial ostrogi, pewnie by w tym miejscu spial Borysa, a nastepnie — prawdopodobnie — zostalby zrzucony, stratowany i zjedzony za swe cierpienia[8]. Zamiast tego pochylil sie nisko nad konskim karkiem i usilowal nie myslec o tym, co ta jazda robi z jego nerkami.
Mijal czas.
Mineli druga wieze i Borys zwolnil do galopu. Sto Lat bylo juz wyraznie widoczne. Moist rozroznial miejskie mury i wieze zamku.
Bedzie musial zeskoczyc — nie bylo innego wyjscia. Mury rosly z wolna, a on wyprobowal w myslach pol tuzina roznych scenariuszy, jednak wszystkie wykorzystywaly stogi siana. Wedlug tego jednego, ktory ich nie wykorzystywal, Moist lamal sobie kark.