Ale wydawalo sie, ze Borysowi nie przychodzilo nawet na mysl, by skrecic. Byl na drodze, droga byla prosta i prowadzila przez tamta brame. To mu nie przeszkadzalo. Poza tym chcial sie napic.
Ulice miasta pelne byly rzeczy, nad ktorymi nie da sie przeskoczyc — ale zauwazyl tez koryto z woda. Tylko mgliscie zdawal sobie sprawe z czegos, co zwalilo sie z jego grzbietu na ziemie.
Sto Lat nie bylo duzym miastem. Moist spedzil tu kiedys szczesliwy tydzien, puszczajac w obieg kilka falszywych weksli, dwa razy zrobil numer na Ubogiego Spadkobierce, a przy wyjezdzie sprzedal pierscien ze szkielkiem — nie z potrzeby, ale z nieustajacej fascynacji ludzka chciwoscia i latwowiernoscia.
A teraz, obserwowany przez tlum, chwiejnie wspial sie na schody ratusza. Pchnal drzwi i cisnal worek poczty na biurko pierwszego urzednika, jakiego zobaczyl.
— Poczta z Ankh-Morpork — warknal. — Ruszylem o dziewiatej, wiec jest swieza, jasne?
— Dopiero wybil kwadrans po dziesiatej! Jaka poczta?
Moist staral sie nie denerwowac. I tak byl juz obolaly.
— Widzisz te czapke? — zapytal, wskazujac palcem. — Widzisz? To znaczy, ze jestem naczelnym poczmistrzem w Ankh-Morpork! A to jest wasza poczta! Za godzine ruszam z powrotem, zrozumiano? Jesli chcecie, zeby wasze listy dotarly do wielkiego miasta na druga… Auc… Jednak raczej na trzecia, to wlozcie je do worka. A to… — Pomachal mlodemu czlowiekowi przed nosem plikiem znaczkow. — To sa znaczki. Czerwone po dwa pensy, czarne po pensie. Poczta kosztuje dziesiec… au… jedenascie pensow za list, zrozumiano? Sprzedajecie znaczki, dajecie mi pieniadze, lizecie znaczki i naklejacie je na koperty! Dostawa ekspresowa gwarantowana! Na godzine mianuje cie pelniacym obowiazki poczmistrza! Obok stoi gospoda. Musze znalezc wanne. Potrzebna mi zimna kapiel. Naprawde zimna. Macie tu gdzies lod? No to wlasnie taka zimna. Albo bardziej. Ooch, bardziej. I cos do picia, i kanapke, a przy okazji, na zewnatrz stoi wielki czarny kon. Jesli wasi ludzie potrafia go zlapac, prosze, zalozcie mu siodlo i odwroccie go w strone Ankh-Morpork! Do roboty!
W balii zmiescil sie tylko na siedzaco, a woda siegala do bioder, ale przynajmniej w miescie byla lodownia. Moist siedzial w stanie blogosci wsrod plywajacych kawalkow lodu, saczyl brandy i nasluchiwal odglosow poruszenia na dworze.
Po chwili ktos zapukal do drzwi i zabrzmial meski glos:
— Wyglada pan przyzwoicie, panie poczmistrzu?
— Bardzo przyzwoicie, ale jestem nieubrany — odpowiedzial Moist.
Siegnal w bok i wcisnal na glowe skrzydlata czapke.
— Prosze wejsc!
Burmistrz Sto Lat okazal sie niskim mezczyzna o ptasiej sylwetce, ktory albo zostal burmistrzem bardzo niedawno i bezposrednio po kims wysokim i grubym, albo uwazal, ze szata wlokaca sie kilka stop za nim i siegajacy do pasa lancuch na szyi to w tym sezonie odpowiedni wyglad dla miejskich dygnitarzy.
— Joe Camels, prosze pana — przedstawil sie nerwowo. — Jestem tu burmistrzem…
— Naprawde? Milo cie poznac, Joe. — Moist uniosl kieliszek. — Wybacz, ze nie wstaje.
— Panski kon, ehm, uciekl, a wczesniej kopnal trzech ludzi. O czym zawiadamiam z przykroscia.
— Naprawde? Zwykle tego nie robi.
— Prosze sie nie martwic, zlapiemy go, a zreszta na powrot mozemy wypozyczyc panu innego. Chociaz nie tak szybkiego, niestety.
— Ojej… — Moist zajal nowa pozycje miedzy kawalkami lodu. — Jaka szkoda.
— Och, wiem o panu wszystko, panie Lipwig. — Burmistrz mrugnal porozumiewawczo. — W worku z poczta bylo kilka egzemplarzy „Pulsu”! Czlowiek, ktory chce dzialac, jest z pana! Czlowiek pelen werwy jest z pana! Takich lubie! Pan mierzy do samego ksiezyca, taki pan jest! Widzi pan swoj cel i dazy do niego, chocby wszystkie demony, tak pan robi! Czlowiek przebojowy, jak ja! I chcialbym, zeby pan to uscisnal, drogi panie!
— Co, gdzie? — zdziwil sie Moist i poruszyl niespokojnie w balii; woda szybko stawala sie letnia. — Och… — Potrzasnal wyciagnieta reka. — Czym sie pan zajmuje, panie Camels?
— Robie parasole — odparl burmistrz. — Ale juz chyba najwyzszy czas, zeby jasno pokazac kompanii sekarowej, gdzie jej miejsce! Wszystko szlo dobrze jeszcze kilka miesiecy temu… To znaczy owszem, kazali placic jak za zboze, ale przynajmniej wiadomosci dochodzily tam, gdzie powinny, szybko jak strzaly. A teraz stale jakies awarie i naprawy, a do tego kasuja jeszcze wiecej. I nigdy nie chca powiedziec, jak dlugo trzeba bedzie czekac, zawsze jest „juz wkrotce”. I zawsze „bardzo przepraszamy za niedogodnosci”. Wypisali to nawet na tabliczce i wywiesili ja w swoim biurze! Pelne emocji i ciepla jak cisniety noz, jak pan mowil. I wie pan, co wlasnie zrobilismy? Poszlismy do wiezy sekarowej w miescie i przeprowadzilismy powazna rozmowe z mlodym Daveyem, ktory jest porzadnym chlopakiem, wiec oddal nam wszystkie nocne sekary do wielkiego miasta, ktorych nie dal rady wyslac. I co pan na to powie, co?
— Nie bedzie mial klopotow?
— Mowi, ze i tak rzuca te prace. Nikomu z chlopcow sie nie podoba to, w jaki sposob dziala firma. Wszystkie oznaczkowalismy, tak jak pan kazal. A teraz pozwole panu sie ubrac, panie Lipwig. Kon czeka. — Zatrzymal sie jeszcze przy drzwiach. — Aha, jeszcze jedna sprawa, wie pan… Chodzi o znaczki…
— Tak? Jakis problem, panie Camels?
— Nie jako taki, panie Lipwig. Nie powiem ani slowa przeciwko lordowi Vetinariemu, na pewno, ani przeciwko Ankh-Morpork — zapewnil czlowiek zyjacy w promieniu dwudziestu mil od dumnych i drazliwych obywateli. — Tylko ze, tego… nie wydaje sie sluszne takie lizanie… no, lizanie ankhmorporskich znaczkow. Czy moglibyscie wydrukowac troche i dla nas? Mamy przeciez krolowa, niezla dziewczyna, ladnie by wygladala na znaczku. Jestesmy waznym miastem, wie pan…
— Zobacze, co da sie zrobic, panie Camels. Ma pan przypadkiem jej obrazek?
Wszyscy beda chcieli, myslal, ubierajac sie. Wlasne znaczki moga byc jak wlasna flaga czy wlasne godlo. To moze byc swietny interes. I na pewno dogadam sie jakos z moim przyjacielem, panem Spoolsem. Niewazne, czy ma sie wlasny urzad pocztowy, ale wlasne znaczki trzeba miec koniecznie.
Radosny tlum zegnal go, gdy odjezdzal na koniu, ktory wprawdzie nie byl Borysem, ale robil, co mogl, i chyba wiedzial, do czego sluza wodze. Moist z wdziecznoscia przyjal rowniez poduszke na siodle. Dzieki temu szkielko blysnelo jeszcze jasniej: nie oszczedzal sie w czasie jazdy, wiec teraz potrzebowal poduszki.
Wyruszyl z pelnym workiem poczty. Dziwne, ale ponownie niektorzy ludzie kupowali znaczki tylko po to, by je miec. Czytali „Puls” — oto dzialo sie cos nowego i chcieli brac w tym udzial.
Kiedy juz galopowal wsrod pol, czul, ze jego entuzjazm slabnie. Zatrudnial Stanleya, grupe twardych, ale troche pomylonych staruszkow, i jeszcze pare golemow. Nie mogl utrzymac tego tempa.
Ale najwazniejsze, ze dodal troche blasku. Powiedzial ludziom, co ma zamiar zrobic, a oni uwierzyli, ze to zrobi. Kazdy mogl podjac taka wyprawe. Ale nikt nie podjal. Czekali tylko, az naprawia sekary.
Jechal dosc spokojnie; przyspieszyl tylko, mijajac naprawiana wieze sekarowa. Nadal byla naprawiana, lecz widzial wiecej ludzi dookola i w gorze, na samej wiezy. Pojawila sie wyrazna sugestia, ze prace naprawcze przebiegaja o wiele szybciej.
W pewnej chwili prawie na pewno zauwazyl, ze ktos spada. Ale to chyba nie bylby dobry pomysl, zeby podjechac tam i spytac, czy moze jakos pomoc — nie jesli mial zamiar dalej isc przez zycie z wlasnymi zebami. Poza tym to byl dlugi, bardzo dlugi upadek na pola kapusty, dogodnie laczacy w jednym smierc i pogrzeb.
Przyspieszyl znowu, kiedy dotarl do miasta. Podjechanie truchtem do schodow Urzedu Pocztowego byloby niedopuszczalne. Ludzie w kolejce… nadal stala kolejka… bili brawo, kiedy przygalopowal.
Pan Groat wybiegl — o ile krab potrafi biegac.
— Moze pan jeszcze raz wziac listy do Sto Lat, sir?! — zawolal. — Mam juz pelen worek! A wszyscy pytaja, kiedy zacznie pan je dostarczac do Pseudopolis i Quirmu! Dostalem tez jeden do Lancre!
— Co? Czlowieku, to piekielne piecset mil!
Moist zeskoczyl z siodla, choc stan jego nog zmienil ten zeskok w spadniecie.
— Sprawy nabraly tempa, odkad pan wyjechal, sir. — Groat podtrzymal go. — O tak, w samej rzeczy! Nie mamy dosyc ludzi! Ale przychodza tez szukac pracy, sir! Przychodza, odkad ukazala sie ta azeta! Ludzie ze starych pocztowych rodzin, takich jak ja! I kolejni dawni pracownicy, wracajacy z emerytury! Pozwolilem sobie zatrudnic ich tymczasowo, no bo przeciez pelnie obowiazki poczmistrza! Mam nadzieje, ze nie ma pan nic przeciwko, sir? A pan Spools drukuje wiecej znaczkow! Juz dwa razy musialem poslac Stanleya po nowe. Slyszalem, ze jeszcze dzis wieczorem mamy dostac pierwsze pieciopensowe i dolarowe! Piekne czasy, co, sir?
— Hm… tak — zgodzil sie Moist.
Swiat zmienil sie nagle w cos przypominajacego Borysa — pedzil szybko i nie dalo sie nim kierowac. Jesli