— Skad, jesli wolno spytac?
— Chodza sluchy.
Gilt nie dyskutowal. Pan Gryle mial szczegolny talent, a jesli w formie dodatkow do niego prezentowal jakies drobne dziwactwa, niech tak bedzie. Poza tym byl godny zaufania — byl kims, kto nie uznaje rozwiazan posrednich. Nigdy by nikogo nie szantazowal, poniewaz taka proba bylaby pierwszym posunieciem w grze, ktora niemal na pewno skonczy sie czyjas smiercia. Jesli pan Gryle mialby brac w niej udzial, zabilby od razu, bez zastanowienia, zeby zaoszczedzic na czasie. I zakladal, ze tak postapilby kazdy. Prawdopodobnie byl szalony wedlug zwyklych ludzkich norm, choc trudno to wykryc; mozna chyba uzyc okreslenia „normalny inaczej”. W koncu Gryle potrafilby pewnie w ciagu dziesieciu sekund pokonac wampira, a przy tym nie mial zadnych wampirzych slabosci — z wyjatkiem moze niezwyklego zamilowania do golebi. Okazal sie cennym znaleziskiem.
— I niczego pan nie odkryl na temat pana Lipwiga? — spytal Gilt.
— Nie. Ojciec nie zyje. Matka nie zyje. Wychowany przez dziadka. Poslany do szkoly. Przesladowany. Uciekl. Zniknal.
— Hm… Ciekawe, gdzie sie podziewal przez ten czas. Albo kim byl.
Gryle nie marnowal oddechu na retoryczne pytania.
— Jest… niewygodny — rzekl Reacher Gilt.
— Zrozumiano.
I na tym polegal caly urok Gryle’a. Rozumial. Rzadko wymagal polecenia, nalezalo jedynie okreslic problem. Fakt prezentacji problemu wlasnie Gryle’owi byl gwarancja tego, jakie bedzie rozwiazanie.
— Budynek Urzedu Pocztowego jest stary i pelen papieru. Bardzo suchego papieru — oswiadczyl Gilt. — Byloby godne pozalowania, gdyby taka piekna budowla splonela.
Gryle mial jeszcze jedna zalete — naprawde niewiele mowil. A juz zwlaszcza nie mowil o dawnych czasach i wszystkich innych prostych rozwiazaniach, jakich dostarczyl kiedys Reacherowi Giltowi. I nigdy nie mowil niczego w stylu „O co panu chodzi?”. Rozumial.
— Potrzebne tysiac trzysta dolarow — powiedzial.
— Oczywiscie — zgodzil sie Gilt. — Przesle sekarem na panskie konto…
— Wezme gotowke — przerwal mu Gryle.
— Zloto? Nie trzymam tyle przy sobie… Zdobede w ciagu kilku dni, oczywiscie, ale wydawalo mi sie, ze preferuje pan…
— Nie ufam teraz semaforom.
— Ale nasze szyfry sa bardzo dobrze…
— Nie ufam teraz semaforom — powtorzyl Gryle.
— Jak pan sobie zyczy.
— Rysopis — powiedzial Gryle.
— Nikt jakos nie pamieta, jak on wyglada — odparl Gilt. — Ale zawsze nosi taka duza zlota czapke ze skrzydlami i ma mieszkanie w tamtym budynku.
Przez chwile cos zamigotalo na waskich wargach Gryle’a — to byl usmiech, przerazony, ze znalazl sie w tak obcym miejscu.
— Czy umie latac?
— Niestety, nie zdradza na ogol checi wspinania sie na duze wysokosci.
Gryle wstal.
— Zrobie to dzis wieczorem.
— Pracowity czlowiek. A raczej…
— Zrozumiano — rzekl Gryle.
Rozdzial dziewiaty
Ognisko
Dylizansy przetrwaly upadek i katastrofe Urzedu Pocztowego, poniewaz musialy. Konie wymagaly karmienia. Zreszta dylizansy zawsze wozily pasazerow. Sale ucichly, kandelabry zniknely razem ze wszystkim innym, nawet tym, co bylo przybite do podlogi, ale z tylu, na wielkim dziedzincu, wciaz dylizansy wyruszaly na swoje trasy. Same powozy nie zostaly naprawde skradzione ani naprawde odziedziczone… zwyczajnie przedryfowaly w posiadanie swoich woznicow.
Potem, wedlug Groata, ktory uwazal sie za straznika wszelkiej pocztowej wiedzy, pozostali woznice zostali wykupieni przez Duzego Jima Ciagle Stoi Upwrighta za pieniadze, ktore wygral, stawiajac na siebie w walce na gole piesci z Haroldem Wieprzem Bootsem. I teraz interes prowadzili jego synowie, Harry Tluczek Upwright i Maly Jim Rurka Upwright.
Moist domyslal sie, ze niezbedne bedzie ostrozne podejscie.
Osia czy tez centrum nerwowym calego dylizansowego interesu byla duza szopa obok stajni. Pachniala… nie, smierdziala… nie, potwornie cuchnela konmi, skora, lekami weterynaryjnymi, marnym weglem, brandy i tanimi cygarami. Ten cuch mozna bylo kroic w kostki i sprzedawac jako niedrogi material budowlany.
Kiedy Moist wszedl, potezny mezczyzna, niemal kulisty od licznych warstw kamizelek i kurtek, ogrzewal sobie siedzenie przy huczacym piecyku. Drugi, bardzo zblizony ksztaltem, zagladal mu przez ramie. Obaj byli skupieni na jakiejs kartce.
Najwyrazniej trwala dyskusja na temat personelu, poniewaz ten przy ogniu mowil wlasnie:
— …no wiec jesli jest chory, wsadzcie na nocny kurs mlodego Alfreda i… — Przerwal, kiedy zauwazyl Moista. — Slucham pana. Co moge dla pana zrobic?
— Wozic moje worki z poczta — odparl Moist.
Patrzyli na niego… a potem czlowiek, ktory przypiekal sobie siedzenie, rozciagnal wargi w usmiechu. Jim i Harry Upwrightowie mogliby byc blizniakami. Obaj byli wielcy i wygladali jak zbudowani z wieprzowiny i boczku.
— Jestes pan tym blyszczacym nowym poczmistrzem, o ktorym slyszelismy?
— Zgadza sie.
— No tak, pana czlowiek juz tutaj byl — stwierdzil przypiekacz. — Gadal i gadal, ze powinnismy zrobic to czy tamto, ale ani razu nie wspomnial o cenie!
— Cenie? — Moist rozlozyl rece i promiennie sie usmiechnal. — I tylko o to chodzi? Latwa sprawa, calkiem latwa. — Otworzyl drzwi i zawolal: — W porzadku, Gladys!
W ciemnosci na dziedzincu rozlegly sie jakies krzyki, a potem trzask drewna.
— Cos pan zrobil, do demona? — zdziwil sie sferyczny mezczyzna.
— Moja cena jest taka: zgodzicie sie wozic moja poczte, a za to nikt nie wyrwie nastepnego kola z tego tam powozu. I nie moge obiecac wiecej.
Potezny przypiekacz ruszyl ku niemu, sapiac gniewnie, ale drugi chwycil go za kapote.
— Spokojnie, Jim — powiedzial. — On robi dla rzadu i zatrudnia u siebie golemy.
Jakby na dany na sygnal, do pokoiku wszedl pan Pompa, schylajac sie, by przejsc przez drzwi. Jim rzucil mu niechetne spojrzenie.
— Nie wystrasza mnie — oswiadczyl. — Nie wolno im krzywdzic ludzi!
— Blad — stwierdzil Moist. — Prawdopodobnie smiertelny blad.
— No to wezwiemy na pana straz — uznal Harry Upwright, wciaz przytrzymujac brata. — Przepisowo i oficjalnie. I co pan na to powiesz?
— Dobrze, wolajcie straz — zgodzil sie Moist. — Powiem im, ze odzyskuje skradziona wlasnosc. — Podniosl glos. — Gladys!
Z zewnatrz znow dobiegl trzask.
— Skradziona? Te powozy sa nasze! — zawolal Harry.