— Znowu blad, obawiam sie — rzekl Moist. — Panie Pompa?
— Dylizanse Pocztowe Nigdy Nie Zostaly Sprzedane — zahuczal Golem. — Sa Wlasnoscia Urzedu Pocztowego. Nie Wnoszono Zadnych Oplat Za Korzystanie Z Wlasnosci Urzedu Pocztowego.
— No jasne! Mam tego dosc! — ryknal Jim i odepchnal brata.
Piesci pana Pompy uniosly sie natychmiast.
Swiat znieruchomial.
— Zaczekaj, Jim, wstrzymaj sie jeszcze chwile — powiedzial ostroznie Harry Upwright. — W co pan tu gra, panie poczmistrzu? Dylizansy zawsze wozily tez pasazerow, tak? A potem nie bylo juz poczty do zabierania, ale ludzie dalej chcieli podrozowac, a te dylizansy po prostu sobie staly, a konie potrzebowaly, zeby je ktos nakarmil, no wiec nasz tato kupil obrok i zaplacil rachunki od weterynarza, i nikt…
— Wezcie tylko moja poczte — powiedzial Moist. — To wszystko. Kazdy dylizans zabiera worki z poczta i zostawia je tam, gdzie powiem. Nic wiecej. Powiedzcie, gdzie dzisiaj zrobicie lepszy interes, co? Mozecie sprobowac szczescia i powolac sie u Vetinariego na prawo znalazcy, ale rozstrzygniecie tej sprawy chwile potrwa, a wy tymczasem stracicie cale te przyjemne dochody… Nie? W porzadku, Gla…
— Nie, czekaj pan! — powstrzymal go Harry. — Tylko worki pocztowe? To wszystko?
— Co?! — oburzyl sie Jim. — Chcesz sie z nim dogadywac? Czemu? Wiesz, jak to sie mowi: co trzymam w garsci, to moje, tak?
— A ja trzymam u siebie wiele golemow, panie Upwright — odparl Moist. — Natomiast pan nie trzyma w garsci zadnych nadan, swiadectw ani dowodow sprzedazy.
— Tak? A pan zaraz bedziesz wlasne zeby trzymal w garsci! — Jim ruszyl naprzod.
— Spokojnie, spokojnie! — Moist stanal przed panem Pompa i uniosl reke. — Prosze nie zabijac mnie znowu, panie Upwright.
Obaj bracia zdziwili sie wyraznie.
— Przysiegam, ze Jim nie tknal pana nawet palcem, i to jest szczera prawda — oswiadczyl Harry. — Co to za gra?
— Alez tak, Harry — zapewnil Moist. — Stracil panowanie nad soba, przylozyl mi, polecialem, uderzylem glowa o te stara lawe, o tam, wstalem, nie wiedzac, gdzie, do demona, jestem, ty probowales odciagnac Harry’ego, on walnal mnie krzeslem, tym wlasnie, ktore tam stoi, i padlem znow, tym razem na dobre. Golemy cie zlapaly, Harry, a Jim uciekl, ale straz wytropila go w Sto Lat. Och, jakiez sceny, jakiez poscigi, a wy obaj trafiliscie na Tanty, obaj z zarzutem morder…
— Ale przeciez ja pana nie walnalem tym krzeslem! — zaprotestowal Harry, szeroko otwierajac oczy. — To byl Ji… Zaraz, moment…
— …i tego ranka pan Trooper przymierzyl was do ostatniego krawata, a potem obaj staliscie w tym pokoiku pod szubienica, wiedzac, ze straciliscie interes, straciliscie swoje powozy, straciliscie piekne konie, a za dwie minuty…
Moist pozwolil, by ostatnie zdanie zawislo w powietrzu.
— I…? — szepnal Harry.
Obaj bracia wpatrywali sie w poczmistrza z wyrazem przerazonej dezorientacji, ktora — jesli zagranie sie nie uda — w ciagu pieciu sekund zmieni sie we wscieklosc. Musza byc stale wytraceni z rownowagi, to tylko pozwoli cos osiagnac.
Moist policzyl w myslach do czterech i usmiechnal sie rozkosznie.
— A potem zjawil sie aniol — powiedzial.
Dziesiec minut moze wiele zmienic. Wystarczy do zaparzenia dwoch kubkow herbaty, tak mocnej, ze mozna by ja rozsmarowac na chlebie.
Bracia Upwright prawdopodobnie nie wierzyli w anioly. Ale wierzyli w bujdy i sluchali ich z zachwytem, jesli tylko byly opowiadane z klasa. Jest taki typ ciezkiego, pracujacego pod golym niebem czlowieka, ktory nie ma cierpliwosci do roznych kanciarzy i oszustow, ale chetnie bedzie oklaskiwal kazdego, kto najbardziej wierutne klamstwo opowie z blyskiem w oku.
— Zabawne, ze akurat dzisiaj pan przyszedles — rzekl Harry.
— Tak? A czemu?
— Bo po poludniu trafil tu facet z Wielkiego Pnia i zaproponowal duze pieniadze za ten interes. Za duze, mozna powiedziec.
Aha, pomyslal Moist. Cos sie zaczyna…
— Ale pan, panie Lipwig, proponujesz nam tylko nieuprzejmosc i grozby — stwierdzil Jim. — Moze bys pan podniosl oferte?
— Dobra. Wieksze grozby — odparl Moist. — No, dorzuce jednak malowanie kazdego powozu gratis. Badzcie rozsadni, panowie. Mieliscie latwa jazde, lecz teraz wrocilismy do akcji. A wy macie robic to, co robiliscie zawsze, plus dodatkowo wozic moja poczte. Decydujcie sie. Czeka na mnie pewna dama, a wiecie, ze nie nalezy pozwalac damie czekac. Co odpowiecie?
— Ona jest aniolem? — zainteresowal sie Harry.
— On pewnie ma nadzieje, ze nie, he, he, he. — Jim smial sie tak, jakby byk probowal odchrzaknac.
— He, he — zgodzil sie Moist z powaga. — Zabierajcie tylko worki, panowie. Urzad Pocztowy wyrusza w swiat, a to wy mozecie siedziec na kozle.
Bracia porozumieli sie wzrokiem. Po czym sie usmiechneli. Byl to jeden usmiech rozciagniety na dwie blyszczczace od potu, czerwone twarze.
— Naszemu tacie bys sie pan spodobal — uznal Jim.
— Ale pewne jak demon, ze nie spodobalyby mu sie te dranie z Wielkiego Pnia — dodal Harry. — Trzeba ich troche przyciac, panie Lipwig, a mowia, ze pan jestes wlasciwym czlowiekiem.
— Ludzie gina na tych wiezach — oswiadczyl Jim. — Widzimy to, wiesz pan. Wieze stoja wzdluz traktow dylizansow. Mielismy kiedys kontrakt na dowozenie chlopakow do wiez, tosmy slyszeli, co mowia. Dawniej mieli godzine dziennie, kiedy zamykali caly Pien na konserwacje.
— Godzina umarlych, tak to nazywali — powiedzial Harry. — Tuz przed switem. Wtedy umieraja ludzie.
Linia swiatel biegnaca przez caly kontynent, paciorki w mroku przedswitu… Oto na obu koncach Wielkiego Pnia zaczyna sie godzina umarlych, przeslony z obu stron przekazuja ostatnie wiadomosci i nieruchomieja jedna po drugiej.
Ludzie z obslugi szczycili sie tym, jak szybko potrafia przestawic swoje wieze z czarno-bialych transmisji dziennych na ciemno-jasne nocne. Przy dobrej pogodzie zalatwiali to niemal bez przerw w pracy, trzymajac sie rozkolysanych drabinek wysoko nad ziemia, gdy wokol nich terkotaly i stukaly przeslony. Istnieli bohaterowie, ktorzy w ciagu minuty zapalali wszystkie szesnascie lamp duzej wiezy, zjezdzajac po drabinach, bujajac sie na linach, utrzymujac wieze zywa. „Zywa” — takiego uzywali okreslenia. Nikt nie chcial miec ciemnej wiezy, nawet przez chwile.
Godzina umarlych to co innego. Byla to jedna godzina przeznaczona na naprawy, wymiane elementow, moze nawet jakas robote papierkowa. Glownie jednak wymiany. Prawdziwej zrecznosci wymagalo naprawienie przeslon wysoko na wiezy, kiedy dygotala od uderzen wiatru, a krew z zimna tezala w palcach. O wiele latwiej jest wyciagnac je i opuscic na ziemie, a na miejsce wsunac zapasowe. Ale kiedy czas sie konczy, pojawia sie pokusa, by zaryzykowac na wietrze i uwolnic te piekielne przeslony recznie.
Czasami wiatr wygrywal. W godzinie umarlych ludzie umierali.
A kiedy ktos ginal, odsylali go sekarami do domu.
Moist rozdziawil usta.