ramieniu. Dziesiec tysiecy ton deszczowki splywajacej w dol w zwodniczo powolnym tempie. Zimna woda spadajaca na rozzarzonego do czerwonosci golema…
…eksplozja…
Plomienie zgasly. Dzwieki zgasly. Swiatlo zgaslo.
ANGHAMMARADZIE!
Anghammarad popatrzyl na swoje rece. Nie bylo tam niczego procz zaru, straszliwego zaru, palacego zaru, ktory jednak tworzyl kontury palcow.
ANGHAMMARADZIE, powtorzyl gluchy glos.
— Stracilem Swoja Gline — powiedzial golem.
TAK, zgodzil sie Smierc. TO TYPOWE. JESTES MARTWY. ROZBITY. EKSPLODOWALES W MILION ODLAMKOW.
— Kim W Takim Razie Jest Ten, Ktory Teraz Slucha?
JEST WSZYSTKIM, CO BYLO W TOBIE OPROCZ GLINY.
— Czy Masz Dla Mnie Jakies Polecenie? — spytaly pozostalosci Anghammarada, wstajac.
NIE TERAZ. DOTARLES DO MIEJSCA, GDZIE NIE MA WIECEJ ROZKAZOW.
— Co Mam Robic?
WYDAJE MI SIE, ZE NIE UDALO CI SIE ZROZUMIEC MOJEJ OSTATNIEJ UWAGI.
Anghammarad znowu usiadl. Poza faktem, ze mial pod stopami piasek, nie mul, okolica przypominala mu glebinowa rownine.
LUDZIE NA OGOL CHCA ISC DALEJ, podpowiedzial Smierc. CHCA JAK NAJSZYBCIEJ ZOBACZYC TAMTEN SWIAT.
— Zostane Tutaj, Jesli Mozna.
TUTAJ? — zdziwil sie Smierc. PRZECIEZ TUTAJ NIE MA NIC DO ROBOTY.
— Tak, Wiem — zgodzil sie duch golema. — Jest Idealnie. Jestem Wolny.
O drugiej w nocy zaczal padac deszcz.
Moglo byc gorzej. Mogly padac weze. Mogl spasc kwas.
Nadal pozostalo troche dachu i troche scian. Co oznaczalo, ze nadal stoi troche budynku.
Moist i panna Dearheart siedzieli na stosie cieplych gruzow przed szatnia, ktora byla chyba jedynym pokojem, jaki mozna tym slowem opisac. Golemy zadeptaly resztki ognia, podparly resztki murow, po czym bez slowa wrocily do niebycia mlotkami az do zachodu slonca.
Panna Dearheart obracala w dloniach na wpol roztopiona tasme z brazu.
— Osiemnascie tysiecy lat — szepnela.
— To byl zbiornik deszczowki — wymamrotal Moist, wpatrzony w pustke.
— Ogien albo woda — westchnela panna Dearheart. — Ale nie oba naraz.
— Nie mozna… no, wypalic go na nowo albo co?
Brzmialo to beznadziejnie juz w chwili, gdy powiedzial to glosno. Widzial, jak pozostale golemy szukaja wsrod gruzow.
— Za malo zostalo. Jedynie pyl zmieszany ze wszystkim innym. A on chcial tylko byc uzyteczny.
Moist spojrzal na resztki listow. Powodz splukala czarna maz ich popiolow.
One chcialy tylko byc doreczone, pomyslal. W takich chwilach jak ta siedzenie na dnie morza przez dziewiec tysiecy lat wydaje sie calkiem atrakcyjne.
— Mial zamiar doczekac, az wszechswiat zatoczy pelny krag. Wiedzial pan o tym?
— Tak, mowila mi pani.
Nie ma zalosniejszego zapachu niz ten, jaki wydziela mokry, spalony papier. Oznacza: to koniec.
— Wie pan, Vetinari nie odbuduje juz Urzedu Pocztowego — ciagnela panna Dearheart. — Gilt skloni ludzi, zeby zaczeli protestowac, gdyby sprobowal. Marnowanie miejskich funduszy. Ma przyjaciol. Ludzi, ktorzy sa mu winni pieniadze i przyslugi. Dobrze sobie radzi z takimi ludzmi.
— To Gilt kazal spalic budynek — stwierdzil Moist. — Byl zaszokowany, kiedy zobaczyl mnie w restauracji. Myslal, ze bede tutaj.
— Nigdy pan tego nie udowodni.
Pewnie nie, zgodzil sie Moist w ponurej, zasnutej dymem pustce wlasnej glowy. Straz pojawila sie szybciej, niz uwazal za typowe dla miejskich policji. Mieli ze soba wilkolaka. Jasne, pewnie wiekszosc uznalaby go za pieknego psa, ale jesli czlowiek dorastal w Uberwaldzie i mial dziadka, ktory hodowal lipwigzery, uczyl sie rozpoznawac drobne znaki. Ten pies nosil obroze; poniuchal troche wsrod cieplych jeszcze ruin i znalazl jakis dodatkowy zapach w chmurze dymiacych popiolow.
Zaczeli kopac, a potem nastapila klopotliwa rozmowa. Moist rozegral ja, jak najlepiej w tych okolicznosciach potrafil. Kluczowe bylo to, by nigdy nie mowic prawdy. Gliny i tak nigdy nie wierza w nic, co ludzie im mowia, wiec nie warto im komplikowac zycia.
— Skrzydlaty szkielet? — powtorzyl z czyms, co z pewnoscia brzmialo jak szczere zdziwienie.
— Tak, sir. Mniej wiecej rozmiaru czlowieka, chociaz bardzo… uszkodzony. Powiedzialbym nawet, ze poszarpany. Interesuje mnie, czy wie pan cos na jego temat.
Straznik byl kapitanem. Jego twarz nie zdradzala niczego, co nie mialo byc zdradzone. Cos w jego postawie sugerowalo, ze zna juz odpowiedzi, a pytania zadaje dla zachowania pozorow. Moist nie zdolal go rozszyfrowac.
— Moze to jakis wyjatkowo duzy golab? W tym budynku sa prawdziwym przeklenstwem.
— Watpie. Widzi pan, panie Lipwig, uwazamy, ze to byl prawdziwy banshee — tlumaczyl cierpliwie kapitan. — Sa bardzo rzadkie.
— Wydawalo mi sie, ze one tylko wrzeszcza z dachow na ludzi, ktorzy maja umrzec.
— Te cywilizowane owszem, sir. Te dzikie omijaja posrednikow. Panski mlody czlowiek mowi, ze cos uderzyl.
— Stanley rzeczywiscie wspominal o czyms, no, czyms latajacym dookola — przyznal Moist. — Ale myslalem, ze to…
— …wyjatkowo duzy golab, rozumiem. I nie ma pan pojecia, jak wybuchl ten pozar? Wiem, ze korzystacie tutaj z bezpiecznych lamp…
— Obawiam sie, ze to prawdopodobnie spontaniczny samozaplon w stertach listow — odparl Moist, ktory mial czas, zeby sie nad tym zastanowic.
— Nikt sie dziwacznie nie zachowywal?
— W Urzedzie Pocztowym, kapitanie, bardzo trudno to poznac. Moze mi pan wierzyc.
— Nikt panu nie grozil, sir? Moze ktos, kogo pan zirytowal?
— Nie, zupelnie nikt.
Kapitan westchnal i odlozyl notes.
— Mimo wszystko zostawie tu paru ludzi, zeby pilnowali budynku przez noc — zdecydowal. — Gratuluje uratowania kota. Kiedy pan z nim wyszedl, dostal pan prawdziwa burze oklaskow. Jeszcze tylko jedno…
— Tak, kapitanie?
— Dlaczego banshee… czy tez moze ogromny golab… zaatakowal pana Groata?
A Moist pomyslal: czapka!
— Nie mam pojecia — odpowiedzial.
— Oczywiscie, panie Lipwig — rzekl straznik. — Jestem kapitan Zelaznywladsson, sir, choc ludzie zwykle nazywaja mnie kapitanem Marchewa. Prosze sie bez wahania skontaktowac ze mna, gdyby cokolwiek pan sobie przypomnial. Jestesmy tu, by pana chronic.
Ciekawe, co bys zrobil przeciwko banshee, pomyslal Moist. Podejrzewasz Gilta. Brawo. Ale tacy ludzie jak Gilt nie przejmuja sie prawem. Nigdy go nie lamia, po prostu wynajmuja innych, ktorzy to robia… I nigdy nie znajdziesz niczego na papierze, nigdzie.