Zanim kapitan odwrocil sie, by odejsc, Moist byl pewien, ze wilkolak mrugnal porozumiewawczo.
A teraz, gdy krople deszczu wpadaly do srodka i syczaly tam, gdzie kamienie wciaz byly cieple, Moist spojrzal na ognie dookola — wciaz bylo ich sporo w miejscach, gdzie golemy zrzucily odlamki. A ze znajdowali sie w Ankh-Morpork, ludzie nocy nadciagneli jak mgla i zbierali sie przy nich, by sie ogrzac.
Odbudowa tego budynku pochlonie fortune. I co z tego? Wiedzial przeciez, skad wziac duze pieniadze, zgadza sie? Nigdy mu na nich naprawde nie zalezalo. Byly tylko sposobem prowadzenia punktacji. Ale wtedy wszystko sie skonczy, poniewaz pieniadze nalezaly do Alberta Spanglera i calej reszty, nie do niewinnego poczmistrza.
Zdjal zlota czapke i przyjrzal jej sie uwaznie. Awatar, jak mowil Pelc. Ludzkie wcielenie boga. Ale przeciez nie byl bogiem, byl tylko oszustem w zlotym stroju, a oszustwa dobiegly konca. Gdzie jest teraz jego aniol? Gdzie sa bogowie, kiedy ich potrzeba?
Bogowie mogliby pomoc…
Czapka polyskiwala w blasku ognia, a niektore czesci umyslu Moista zaiskrzyly nagle. Nie oddychal nawet, kiedy pojawila sie mysl, by przypadkiem jej nie wystraszyc. To bylo takie proste. Cos, na co nie wpadlby nigdy zaden uczciwy czlowiek…
— Potrzebujemy… — powiedzial. — Potrzebujemy…
— Czego? — zdziwila sie panna Dearheart.
— Muzyki! — oznajmil Moist. Wstal i zlozyl dlonie kolo ust. — Hej, ludzie! Gra tam ktory na banjo? Moze na skrzypkach? Daje dolarowy znaczek, cenny dla kazdego kolekcjonera, temu, kto zagra walca. No wiecie, raz-dwa- trzy, raz-dwa-trzy…
— Czy pan kompletnie zwariowal? — rzucila gniewnie panna Dearheart. — Najwyrazniej…
Zamilkla, poniewaz jakis nedzarz puknal Moista w ramie.
— Ja gram na banjo — powiedzial. — A moj kumpel Humphrey, o tamten, dmucha w harmonijke bez litosci! To bedzie kosztowac dolara, drogi panie. Ale w monecie, jesli to nie przeszkadza, z powodu tego, ze nie umiem pisac i nie znam nikogo, kto by umial czytac.
— Moja piekna panno Dearheart — rzekl Moist, usmiechajac sie do niej oblakanczo. — Czy ma pani jakies inne imie? Jakies imie przyjacielskie albo przezwisko, jakies rozkoszne zdrobnienie, ktorego uzywanie pani nie przeszkadza?
— Jest pan pijany? — zapytala.
— Niestety nie. Ale chcialbym. A wiec, panno Dearheart? Uratowalem nawet moj najlepszy garnitur!
Byla zaskoczona. Lecz nim jej naturalny cynizm zdazyl zaryglowac drzwi, odpowiedz sama sie wyrwala.
— Brat nazywal mnie…
— Tak?
— Zabojca — wyznala panna Dearheart. — Ale nie mial na mysli nic zlego. Niech pan nawet nie mysli o uzywaniu tego przezwiska.
— To moze Igla?
— Igla? Tak, z Igla chyba przezyje — zgodzila sie. — A wiec pan takze. Ale to nie jest wlasciwa pora na tance…
— Wrecz przeciwnie, Iglo. — Moist rozpromienil sie w swietle ognia. — To najlepsza pora. Najpierw zatanczymy, potem sprzatniemy tutaj, zeby przygotowac Urzad Pocztowy do otwarcia, znowu uruchomimy doreczanie listow, zlecimy odbudowe i urzadzimy wszystko tak, jak bylo. Prosze tylko patrzec.
— Wie pan, to chyba prawda, ze praca w Urzedzie Pocztowym doprowadza do szalenstwa. A niby skad pan wezmie pieniadze na odbudowe?
— Bogowie dopomoga — zapewnil Moist. — Mozesz mi wierzyc.
Popatrzyla groznie.
— Mowi pan powaznie?
— Smiertelnie powaznie.
— Bedzie sie pan modlil o pieniadze?
— Niezupelnie, Iglo. Do bogow docieraja codziennie tysiace modlitw. Mam inne plany. Znow odtworzymy Urzad Pocztowy, panno Dearheart. Nie musze myslec jak policjant albo listonosz, albo ksiegowy. Wystarczy, ze bede zalatwial sprawy po swojemu. A wtedy w ciagu tygodnia doprowadze Reachera Gilta do bankructwa.
Jej wargi ulozyly sie w perfekcyjne O.
— A jak dokladnie pan to zrobi? — wykrztusila.
— Nie mam pojecia, ale wszystko jest mozliwe, jesli zatancze z pania i nadal pozostanie mi u nog dziesiec palcow. Zatanczymy, panno Dearheart?
Byla zdumiona, zaskoczona i oszolomiona, a Moist von Lipwig lubil to u innych. Czul sie ogromnie szczesliwy. Nie wiedzial dlaczego i nie wiedzial, co zrobi potem… ale na pewno bedzie zabawnie.
Znow pojawilo sie to znajome elektryzujace uczucie — takie ogarnia czlowieka gdzies w glebi, kiedy stoi przed bankierem, ktory starannie oglada jeden z przykladow jego najlepszych dziel. Wszechswiat wstrzymuje oddech, a potem bankier usmiecha sie i mowi: „Bardzo dobrze, panie Przybrane Nazwisko, polece kasjerowi, zeby natychmiast przyniosl tu pieniadze”. To byl dreszcz nie poscigu, ale stania nieruchomo, zachowywania spokoju, opanowania i szczerosci, ktorymi przez pewien czas czlowiek zdolalby nabrac caly swiat i zakrecic nim na czubku palca. To byly chwile, dla ktorych zyl wtedy, kiedy zyl naprawde, kiedy jego mysli plynely jak rtec, a samo powietrze sie skrzylo. Pozniej to uczucie przedstawi mu rachunek. Ale teraz Moist mial wrazenie, ze lata.
Wracal do gry. Ale na razie, przy swietle plonacych przeszlosci, tanczyl walca z panna Dearheart, a zaimprowizowana orkiestra improwizowala wytrwale.
Potem wrocil do domu, zeby sie wyspac, zdziwiony, lecz dziwnie usmiechniety. Przeszedl do swojego gabinetu, w ktorym brakowalo calej sciany, a tam splynela na niego religia, jak jeszcze nigdy nie splynela na nikogo.
Mlody kaplan Offlera, boga krokodyla, o czwartej nad ranem byl nieco wytracony z rownowagi, ale czlowiek w skrzydlatej czapce i zlocistym stroju chyba wiedzial, co powinno sie dziac, wiec kaplan pozwalal soba pokierowac. Nie byl zbyt inteligentny, co tlumaczylo, czemu wciaz pracuje na tej zmianie.
— Chce pan doreczyc ten list Offlerowi? — spytal, ziewajac. Patrzyl na wcisnieta mu w dlon koperte.
— Jest do niego adresowany — stwierdzil Moist. — I ma odpowiednie znaczki. Elegancko napisany list zawsze zwroci uwage. Przynioslem tez funt kielbasek, ktore sa zwyczajowe, jak rozumiem. Krokodyle uwielbiaja kielbaski.
— Scisle mowiac, widzi pan, do bogow wznosi sie modlitwy — odparl kaplan z powatpiewaniem.
Nawa swiatyni byla pusta, tylko niski, chudy staruszek w brudnej szacie sennie zamiatal podloge.
— Jak zrozumialem — tlumaczyl Moist — dar kielbasek trafia do Offlera poprzez smazenie, tak? A duch kielbasek wznosi sie ku Offlerowi w formie zapachu, tak? A potem wy zjadacie kielbaski?
— Alez nie. Zupelnie inaczej — zapewnil mlody kaplan, ktory znal te argumenty. — Tak moze sie wydawac niewtajemniczonym. Jednakze, tak jak pan mowil, prawdziwa kielbaskowosc wznosi sie prosto do Offlera. On zjada ducha kielbasek. Myjemy zaledwie ich ziemska powloke, ktora, moze mi pan wierzyc, zmienia sie w naszych ustach w kurz i popioly.
— To by wyjasnialo, dlaczego zapach kielbasek jest zawsze lepszy od rzeczywistych kielbasek, prawda? Czesto zauwazam to zjawisko.
Kaplan byl pod wrazeniem.
— Czy jest pan teologiem? — zapytal.
— Jestem… wykonuje podobny zawod. Ale zmierzam do czegos innego: jesli ty przeczytasz ten list, to jakby sam Offler go przeczytal. Mam racje? Poprzez twoje oczy duch listu wzniesie sie do Offlera, tak? A wtedy bede mogl oddac wam kielbaski.
Mlody kaplan rozejrzal sie rozpaczliwie po swiatyni. Bylo jeszcze zbyt wczesnie rano. Kiedy jakis bog, metaforycznie, niewiele robi, zanim piaszczyste brzegi nie rozgrzeja sie przyjemnie na sloncu, starsi kaplani tez lubia sie wylegiwac.
— Sadze, ze tak — przyznal z ociaganiem. — Ale moze pan zaczeka, az diakon Jones…