brzmienie.
— No wiec… Jodyno, jestem przekonany, ze jeszcze dzisiaj zdobede pieniadze na odbudowe — oswiadczyl Moist.
Wytarla w chusteczke nos i… tak, tak, zaraz wepchnie ja z powrotem do rekawa blezeru, o bogowie…
— Tak, pan Aggy o tym wspominal i ludzie mowia na ten temat. Podobno wyslal pan do bogow listy z prosba o pieniadze! Panie Lipwig! Nie moja rola jest pana pouczac, ale bogowie nie przysylaja pieniedzy!
— Mam wiare, panno Maccalariat — zapewnil Moist i wyprostowal sie dumnie.
— Moja rodzina to anoianie od pieciu pokolen, sir — powiedziala panna Maccalariat. — Codziennie grzechoczemy szufladami, ale nigdy nie dostalismy niczego materialnego, ze tak powiem. Tylko babcia znalazla trzepaczke do jajek, choc nie pamietala, zeby ja chowala do szuflady, ale jestesmy pewni, ze to przypadek…
— Panie Lipwig! Panie Lipwig! — zawolal ktos. — Podobno sekary… Och, przepraszam…
Zdanie konczylo sie, jakby utknelo w syropie. Moist westchnal i odwrocil sie do przybysza usmiechajacego sie szeroko w obramowanym weglem drzewnym otworze drzwi.
— Slucham, panie Aggy?
— Podobno sekary znowu nie dzialaja, sir! Linia do Pseudopolis!
— Co za nieszczescie… — zmartwil sie Moist. — Chodzmy, panno Maccalariat, chodzmy, panie Aggy! Ruszamy z poczta!
W pozostalosciach glownej hali zebral sie spory tlumek. Jak zauwazyl Moist, obywatele miasta z entuzjazmem przyjmowali nowinki. Oczywiscie, poczta byla czyms bardzo starym — ale tak starym, ze magicznie zmienila sie w nowosc.
Schodzacego po schodach Moista ludzie powitali oklaskami. Dac im przedstawienie, zawsze warto dac im przedstawienie. Ankh-Morpork kocha przedstawienia.
Moist znalazl krzeslo, wszedl na nie i zlozyl dlonie wokol ust.
— Specjalna oferta na dzisiaj, panie i panowie! — zawolal, przekrzykujac gwar. — Przesylki do Pseudopolis po obnizonej cenie trzech pensow! Tylko trzy pensy! Dylizans rusza o dziesiatej! A jesli ktokolwiek zechce przeniesc do nas wiadomosc sekarowa, ktora utknela u naszych pechowych kolegow z Kompanii Wielkiego Pnia, doreczymy ja za darmo!
To wzbudzilo pewne zamieszanie. Sporo osob oderwalo sie od grupy i pospiesznie odeszlo.
— Oto Urzad Pocztowy, panie i panowie! — wrzasnal Moist. — My doreczamy!
Znowu brawa.
— Chce pan sie dowiedziec czegos naprawde ciekawego, panie Lipwig? — zapytal Stanley, podbiegajac do poczmistrza.
— Co takiego, Stanley? — Moist zeskoczyl z krzesla.
— Sprzedajemy rano duzo tych nowych, dolarowych znaczkow! I wie pan co? Ludzie wysylaja listy do siebie!
— Co takiego? — zdumial sie Moist.
— Zeby te znaczki przeszly przez poczte, sir. Dzieki temu staja sie… no, prawdziwe, sir! To dowodzi, ze byly uzyte! Oni je kolekcjonuja, sir! I jest coraz lepiej!
— Jak moze byc jeszcze lepiej, Stanley? — zdziwil sie Moist. Przyjrzal sie uwazniej. Chlopak mial na sobie nowa koszulke z obrazkiem jednopensowego znaczka i napisem „Spytaj mnie o znaczki”.
— Sto Lat chce, zeby Teemer i Spools wydrukowali ich wlasny zestaw! Inne miasta tez o to prosza!
Moist zanotowal w pamieci: nalezy czesto zmieniac znaczki. I zaproponowac osobne wersje wszystkim miastom i panstewkom, o jakich tylko sobie przypomnimy. Wszyscy zechca miec swoje, zamiast „lizac tylek Vetinariego”. Bedziemy je honorowac, jesli tylko obiecaja doreczac nasza poczte, a pan Spools w bardzo okreslony sposob wyrazi swoja wdziecznosc, dopilnuje tego.
— Przykro mi z powodu twoich szpilek, Stanley.
— Szpilki? — zdziwil sie chlopak. — Ach, szpilki! Szpilki to tylko zaostrzone kawalki metalu, sir. Szpilki sa martwe!
I tak dokonuje sie postep, pomyslal Moist. Byle do przodu, cos moze stac za toba.
Trzeba jeszcze tylko, zeby bogowie sie do nas usmiechneli.
Hm… Sadze, ze na zewnatrz usmiechna sie szerzej…
Moist wyszedl na swiatlo dnia. Granica miedzy wnetrzem i zewnetrzem Urzedu Pocztowego nie byla tak wyrazna jak dawniej, ale i tak czekalo tu sporo ludzi. Bylo tez dwoch straznikow. Ci sie przydadza — juz teraz przygladaja mu sie podejrzliwie.
No to gotowe. Zaraz nastapi cud. Znaczy… naprawde zaraz zdarzy sie cud, do demona!
Moist patrzyl w niebo i sluchal bogow.
Rozdzial jedenasty
Misja wobec swiata
Zegary wybily siodma.
— Ach, pan Lipwig… — Vetinari uniosl glowe. — Bardzo dziekuje, ze zechcial mnie pan odwiedzic. To byl bardzo pracowity dzien, nieprawdaz… Drumknott, przysun krzeslo panu Lipwigowi. Proroctwo moze byc bardzo wyczerpujace, jak sadze.
Moist skinieniem reki odeslal sekretarza i usadzil obolale cialo.
— Scisle mowiac, wcale nie chcialem pana odwiedzac — powiedzial. — Wielki troll ze strazy wszedl i zlapal mnie za ramie.
— Ach, chcial panu pomoc utrzymac rownowage, nie watpie. — Lord Vetinari studiowal bitwe miedzy kamiennymi trollami a kamiennymi krasnoludami. — Towarzyszyl mu pan z wlasnej i nieprzymuszonej woli, prawda?
— Jestem bardzo przywiazany do swojego ramienia. Pomyslalem, ze lepiej pojsc z tym trollem. Co moge zrobic dla waszej lordowskiej mosci?
Vetinari wstal i przeszedl do biurka. Ze swego fotela przyjrzal sie Moistowi z czyms podobnym niemal do rozbawienia.
— Komendant Vimes przekazal mi zwiezly raport z dzisiejszych wydarzen. — Odlozyl figurke trolla i przerzucil kilka kartek. — Poczynajac od zamieszek w biurach Wielkiego Pnia, ktore, jak twierdzi, pan sprowokowal.
— Zrobilem tylko tyle, ze zaproponowalem doreczenie tych sekarowych wiadomosci, ktore zostaly zatrzymane wskutek nieszczesliwej awarii. Nie spodziewalem sie, ze ci idioci odmowia zwrocenia ich klientom! Przeciez ludzie zaplacili im z gory! Ja tylko chcialem pomoc wszystkim w tej trudnej chwili. I z pewnoscia nikogo nie „sprowokowalem”, zeby uderzyl urzednika krzeslem!
— Oczywiscie, ze nie. Oczywiscie — zgodzil sie Vetinari. — Jestem pewien, ze dzialal pan calkowicie niewinnie i z najlepszymi intencjami. Ale nie moge sie doczekac, by uslyszec o zlocie, panie Lipwig. Sto piecdziesiat tysiecy dolarow, o ile pamietam.
— Niektorych fragmentow nie pamietam — odparl Moist. — Wszystko jest troche niewyrazne.
— Tak, tak, wyobrazam sobie. Moze wiec sprobuje wyjasnic kilka szczegolow — zaproponowal lord Vetinari. — Poznym rankiem, panie Lipwig, rozmawial pan z ludzmi przed nieszczesliwie uszkodzonym budynkiem, kiedy… — Tu Patrycjusz zajrzal do notatek. — Kiedy nagle spojrzal pan w niebo, oslonil oczy, osunal sie na kolana i krzyknal: „Tak, tak, dzieki ci, nie jestem godny, chwala ci, oby ptaki dokladnie wyczyscily twe zeby, alleluja, niech grzechocza twe szuflady” i podobne zdania, budzac powszechna troske zebranych osob. Potem wstal pan, wyciagajac reke, zawolal: „Sto piecdziesiat tysiecy dolarow zakopane w polu! Dzieki ci, dzieki! Natychmiast je odbiore!”. Po czym wyrwal pan lopate jednemu z ludzi, ktorzy pomagali usuwac gruzy z budynku, i stanowczym krokiem skierowal sie pan poza miasto.