Tylko bieg ma znaczenie. Wiedza, ze musza biec, nic wiecej. A teraz i ja musze pobiec do tych przemilych ludzi z „Pulsu”, zeby im opowiedziec o naszej nowej, jasnej przyszlosci. Sprowadz powoz, dobrze?
— Naturalnie, jafnie panie. Jefli zechce pan wybaczyc, pojde tez dobrac naftepny palec.
Chyba jednak rusze z powrotem w gory, postanowil. Tam przynajmniej potwory maja dosc przyzwoitosci, by wygladac potwornie.
Noc jasniala w blasku flar wokol ruin Urzedu Pocztowego. Golemom nie byly potrzebne, ale mierniczym owszem. Moist dostal dobre ceny. W koncu bogowie przemowili. I firmie na pewno nie zaszkodzi, jesli bedzie kojarzona z tym feniksem wsrod budynkow.
W tym fragmencie, ktory wciaz stal, podparty i osloniety plandekami, Urzad Pocztowy pracowal przez cala noc — to znaczy pracowali ludzie, ktorzy byli Urzedem Pocztowym. Prawde mowiac, nie mieli az tyle do zrobienia, zeby wystarczylo dla kazdego, ale i tak przyszli, zeby to zrobic. Taka to byla noc. Trzeba bylo tam byc, zeby pozniej opowiadac: „…i bylem tam, tej wlasnie nocy…”.
Moist wiedzial, ze powinien sie przespac, ale on tez musial tam byc, przytomny i roziskrzony. To bylo… niewiarygodne. Sluchali go, pracowali dla niego, krzatali sie przy nim, jakby byl prawdziwym przywodca, a nie jakims kanciarzem i oszustem.
Byly tez listy. Och, one sprawialy bol! Nadawano ich coraz wiecej, adresowanych wlasnie do niego. Nowiny obiegly juz miasto. Pisali o tym nawet w azecie! Tego czlowieka sluchali bogowie!
…doreczamy nawet samym bogom…
Mial zloty stroj i nosil czapke ze skrzydlami. Dlatego z oszusta zrobili poslanca bogow i na jego nadpalone biurko zrzucali swoje nadzieje i leki… owszem, zapisane z bledami interpunkcji, rozmazanym olowkiem albo darmowym atramentem Urzedu Pocztowego, ktory rozpryskiwal sie na papierze od pospiesznego pisania.
— Uwazaja, ze jestes aniolem — wyjasnila panna Dearheart, ktora siedziala po drugiej stronie biurka i pomagala mu sortowac te zalosne petycje.
Mniej wiecej co pol godziny pan Pompa przynosil ich wiecej.
— Ale nie jestem — burknal Moist.
— Przemawiasz do bogow, a bogowie sluchaja. — Panna Dearheart usmiechnela sie szeroko. — Powiedzieli ci, gdzie jest ukryty skarb. To jest porzadna religia… A tak przy okazji, skad wiedziales, ze sa tam pieniadze?
— Nie wierzysz w zadnych bogow?
— Nie, oczywiscie. Nie, kiedy chodza po tej ziemi tacy jak Reacher Gilt. Jestesmy tylko my. A pieniadze…?
— Nie moge powiedziec.
— Czytales te listy? — spytala panna Dearheart. — Chore dzieci, konajace zony…
— Niektorzy chca tylko gotowki — oswiadczyl pospiesznie Moist, jakby to w czyms pomagalo.
— A czyja to wina, Sprytku? Jestes czlowiekiem, ktory potrafi naciagnac bogow na mase forsy!
— Wiec co powinienem zrobic z tymi… modlitwami? — spytal Moist.
— Doreczyc je, oczywiscie. Musisz. Jestes poslancem bogow. A one maja znaczki. Niektore sa calkiem oklejone znaczkami! To twoja praca. Zanies je do swiatyn. Obiecales, ze to zrobisz.
— Nigdy nie obiecywalem, ze…
— Obiecales, kiedy sprzedales im znaczki!
Uderzyla tym zdaniem jak piescia — Moist o malo nie spadl z krzesla.
— I da im to nadzieje — dokonczyla juz spokojniej.
— Falszywa nadzieje. — Moist staral sie wyprostowac.
— Moze tym razem nie… Na tym polega nadzieja. — Wziela do reki pogiete resztki obejmy z ramienia Anghammarada. — On niosl te wiadomosc poprzez caly Czas. Myslisz, ze tobie jest ciezko?
— Panie Lipwig!
Glos nadplynal z hali, a rownoczesnie gwar w tle opadl jak nieudany suflet.
Moist podszedl do miejsca, gdzie kiedys byla sciana. Teraz z trzeszczacych pod nogami, nadpalonych desek podlogi mogl zobaczyc cala hale. Jakas czesc jego umyslu pomyslala: Przy odbudowie trzeba tu wstawic duze okno widokowe. Slowami nie da sie tego opisac…
Uslyszal wszedzie szepty, a takze kilka westchnien. Zjawilo sie juz wielu klientow mimo tej porannej, mglistej godziny. Zawsze jest odpowiednia pora na modlitwe.
— Wszystko w porzadku, panie Groat?! — zawolal.
Cos bialego powiewalo w powietrzu.
— Wczesny egzemplarz „Pulsu”, sir! — krzyknal Groat. — Wlasnie przyszedl! Gilt jest na calej pierwszej stronie, sir! Gdzie pan powinien byc, sir! Nie spodoba sie panu, sir!
Gdyby Moista von Lipwiga ksztalcono na klauna, bywalby na jarmarkach i w cyrkach, by podziwiac krolow blazenstwa. Zachwycalby sie elegancja trajektorii ciasta z budyniem, uczyl na pamiec nowych zagran z drabina i wiadrem farby, czujnie obserwowal kazde zle podrzucone jajko. Kiedy reszta publicznosci ogladalaby pokaz z nalezyta groza, gniewem czy irytacja, on by robil notatki.
Teraz, jak uczen studiujacy dzielo mistrza, czytal w wilgotnej jeszcze azecie slowa Reachera Gilta.
To byl belkot, ale przygotowany przez eksperta. O tak… Czlowiek musial podziwiac sposob, w jaki calkowicie niewinne slowa zostaly okaleczone, zgwalcone, pozbawione wszelkiego prawdziwego znaczenia i przyzwoitosci, a nastepnie poslane na ulice, by pracowac dla Reachera Gilta, chociaz „synergicznie” prawdopodobnie kazde od poczatku bylo dziwka. Problemy Wielkiego Pnia byly najwyrazniej skutkiem jakiegos tajemniczego spazmu wszechswiata i nie mialy nic wspolnego z chciwoscia, arogancja i umyslna glupota. Pewnie, kierownictwo Wielkiego Pnia popelnialo bledy… nie, nie, to znaczy „podejmowalo sluszne w intencjach decyzje, ktore — wobec pozniejszych doswiadczen — mogly niestety okazac sie w pewnych aspektach bledne”… te jednak wystepowaly, jak sie zdawalo, glownie przy korygowaniu „zasadniczych wad wprowadzonych przez poprzednie kierownictwo”. Nikt za nic nie przepraszal, albowiem zadna zywa istota nie postapila niewlasciwie; zle rzeczy zdarzaly sie wskutek spontanicznej ich generacji w jakichs przedziwnych, zimnych, geometrycznych zaswiatach i byly „pozalowania godne”[10].
Reporter „Pulsu” staral sie, ale chyba tylko trzesienie ziemi mogloby powstrzymac Gilta w jego szalenczym ataku na znaczenia znaczen. W Wielkim Pniu „chodzilo o ludzi”, a reporter nie zdolal zadac pytania, co to wlasciwie znaczy tak dokladnie. A potem byl jeszcze ten fragment zatytulowany „Nasza misja”.
Moist poczul, jak kwas wzbiera mu w gardle, az mogl pluciem wycinac koronki w arkuszach stali. Bezsensowne glupie slowa, wypowiadane przez ludzi pozbawionych madrosci, inteligencji i dowolnych zdolnosci poza umiejetnoscia rozwadniania sensu wyrazen. Och, Wielki Pien popieral wszystko, od zycia i wolnosci po domowy cierpiacy pudding naszej mamy. Popieral wszystko oprocz czegokolwiek.
Poprzez rozowa mgle jego oczy wychwycily zdanie „Bezpieczenstwo jest dla nas warunkiem podstawowym”. Dlaczego olowiane czcionki sie nie roztopily, dlaczego papier nie zaplonal, by nie uczestniczyc w takim plugastwie? Prasa powinna sie zaciac, walek powinien sie wbic w plyte…
To bylo zle. Ale potem zobaczyl odpowiedz Gilta na pospieszne pytanie o Urzad Pocztowy.
Reacher Gilt kochal Urzad Pocztowy i blogoslawil jego malusie kopertki. Byl wdzieczny za pomoc w trudnym okresie i liczyl na przyszla wspolprace, choc oczywiscie Urzad Pocztowy w rzeczywistym wspolczesnym swiecie nie moze konkurowac na zadnym poziomie z wyjatkiem calkiem lokalnego. Jasne, ktos musi przeciez doreczac rachunki, ho, ho…
To bylo mistrzostwo. Co za dran!
— Ehm… Dobrze sie czujesz? Czy moglbys przestac krzyczec? — spytala panna Dearheart.
— Co takiego? — Mgla rozwiewala sie z wolna.
Wszyscy w hali patrzyli na niego z rozdziawionymi ustami i otwartymi szeroko oczami. Wodnisty atrament sciekal z urzedowych pior, a znaczki wysychaly na jezykach.
— Krzyczales — oswiadczyla panna Dearheart. — A wlasciwie przeklinales.
Panna Maccalariat przecisnela sie miedzy ludzmi z wyrazem determinacji na twarzy.