— Panie Lipwig, mam nadzieje, ze nigdy wiecej nie uslysze w tym budynku takich wyrazen! — powiedziala.
— Dotyczyly prezesa Kompanii Wielkiego Pnia — wyjasnila panna Dearheart tonem, ktory u niej byl pojednawczy.
— Ach… — Panna Maccalariat zawahala sie, ale opanowala szybko. — W takim razie… moze choc odrobinke ciszej?
— Oczywiscie, panno Maccalariat — zgodzil sie poslusznie Moist.
— I moze bez tego slowa na K?
— Tak, panno Maccalariat.
— A takze bez slowa na P, slowa na S, obu slow na Z, slowa na W i slowa na D?
— Jak pani sobie zyczy, panno Maccalariat.
— Ale „oslizly morderczy bekart i oszust” bylo akceptowalne.
— Bede o tym pamietal, panno Maccalariat.
— Bardzo dobrze, panie poczmistrzu.
Panna Maccalariat odwrocila sie na piecie i wrocila do nekania kogos, kto nie uzywal suszki.
Moist oddal azete pannie Dearheart.
— On sie z tego wywinie — powiedzial. — Tylko rzuca naokolo slowami. Pien jest zbyt wielki, by upasc. Ma zbyt wielu inwestorow. Ten duren zbierze wiecej pieniedzy, utrzyma system w ruchu tuz przed granica katastrofy, a w koncu pozwoli mu upasc. Potem moze kupi go przez podstawiona firme po cenie wyprzedazy.
— Jestem sklonna podejrzewac go o wszystko — zgodzila sie panna Dearheart. — Ale wydajesz sie bardzo pewny.
— Tak ja bym zrobil — wyjasnil Moist. — To znaczy… gdybym byl tego rodzaju czlowiekiem. To najstarsza sztuczka w podrecznikach. Masz uklad… to znaczy masz innych ludzi zaangazowanych tak mocno, ze nie osmiela sie wycofac. Dajesz im marzenie, rozumiesz? Wierza, ze jesli zostana, wszystko zacznie dzialac. Nie osmielaja sie nawet pomyslec, ze to tylko marzenie. Uzywasz wielkich slow, by ich przekonac, ze dzem dostana jutro, a oni maja nadzieje. Tylko ze nigdy nie wygraja. Czesc kazdego z nich wie o tym, ale reszta nigdy tej czesci nie slucha. Kasyno zawsze wygrywa.
— Dlaczego takim ludziom jak Gilt cos takiego zawsze wychodzi?
— Wlasnie ci powiedzialem. Dlatego ze ludzie maja nadzieje. Wierza, ze ktos sprzeda im prawdziwy brylant za dolara. Przykro mi.
— Czy wiesz, w jaki sposob trafilam do pracy w Powiernictwie? — spytala panna Dearheart.
Bo latwiej sobie radzic z glinianymi ludzmi, pomyslal Moist. Nie kaszla, kiedy z nimi rozmawiasz.
— Nie — powiedzial.
— Kiedys pracowalam w banku w Sto Lat. Spoldzielcza Kasa Hodowcow Kapusty…
— Ten na rynku? Z kapusta wyrzezbiona nad wejsciem? — spytal Moist, zanim zdazyl sie ugryzc w jezyk.
— Znasz go?
— Troche. Przejezdzalem kiedys tamtedy…
Nie, myslal, kiedy umysl wyprzedzil konwersacje. Blagam, nie…
— To nie byla zla praca — ciagnela panna Dearheart. — W naszym dziale sprawdzalismy czeki i weksle. Pilnowalismy, czy nie sa falszywe, rozumiesz… Az pewnego dnia przepuscilam cztery. Cztery podrobki! Kosztowalo to bank dwa tysiace dolarow. Polecenia wyplaty, z perfekcyjnymi podpisami. Zwolnili mnie. Powiedzieli, ze musza cos zrobic, inaczej straca zaufanie klientow. To nie jest zabawne, kiedy ludzie uwazaja cie za oszustke. I to wlasnie czeka takich jak my. Takim jak Gilt zawsze uchodzi na sucho. Dobrze sie czujesz?
— Hmm? — wymruczal Moist.
— Wygladasz troche… blado.
To byl dobry dzien, myslal Moist. Przynajmniej do tej chwili byl dobry. Moist byl wtedy bardzo z niego zadowolony. Nie powinno potem sie spotykac tamtych ludzi. Niech demony porwa pana Pompe i jego idee ulamkowego morderstwa.
Westchnal. No coz, musialo do tego dojsc. Wiedzial, ze dojdzie. On i Gilt silujacy sie na rece o to, ktory z nich jest wiekszym draniem.
— To jest terenowe wydanie „Pulsu” — powiedzial. — Wydanie miejskie nie trafi pod prase jeszcze przez dziewiecdziesiat minut, na wypadek gdyby w ostatniej chwili zdarzyla sie jakas sensacja. Mysle, ze zdolam przynajmniej zetrzec mu z geby ten usmiech.
— Co chcesz zrobic? — zdziwila sie panna Dearheart.
Moist poprawil na glowie skrzydlata czapke.
— Sprobuje niemozliwego — oswiadczyl.
Rozdzial dwunasty
Dzieciol
Nadszedl kolejny ranek.
Cos Moista szturchnelo.
Moist otworzyl oczy i spojrzal wzdluz lsniacej czarnej laski, poza dlon trzymajaca galke ze srebrna czaszka, w twarz lorda Vetinariego. W kacie jarzyl sie golem.
— Prosze nie wstawac — rzekl Patrycjusz. — Domyslam sie, ze mial pan pracowita noc.
— Przepraszam…
Moist wyprostowal sie z wysilkiem. Znowu zasnal na biurku i mial wrazenie, ze Pan Pieszczoch spal mu w ustach. Za plecami Vetinariego widzial pana Groata i Stanleya zagladajacych nerwowo z korytarza.
Vetinari usiadl naprzeciwko, wczesniej zmiatajac z krzesla jakis popiol.
— Czytal pan poranny „Puls” — powiedzial.
— Bylem przy tym, kiedy go drukowali. — Moistowi sie zdawalo, ze jego szyja zyskala dodatkowe kosci. Sprobowal wyprostowac glowe…
— No tak. Ankh-Morpork od Genoi dzieli okolo dwoch tysiecy mil, panie Lipwig. A pan twierdzi, ze dostarczy pan tam wiadomosc szybciej niz sekary. Rzucil pan takie wyzwanie. To bardzo intrygujace.
— Tak, wasza lordowska mosc.
— Nawet najszybszy powoz potrzebuje mniej wiecej dwoch miesiecy, panie Lipwig. A jak slyszalem, jesli sprobuje pan podrozy non stop, wlasne nerki wytrzesie pan sobie uszami.
— Tak, wasza lordowska mosc. Wiem o tym. — Moist ziewnal.
— Wie pan, ze uzycie magii byloby oszustwem.
Moist ziewnal znowu.
— To wiem takze, wasza lordowska mosc.
— Czy pytal pan nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu, zanim pan zaproponowal, zeby to on wymyslil wiadomosc dla tego dziwnego wyscigu? — zapytal Vetinari, rozkladajac gazete.
Moist zauwazyl wielkie naglowki:
RUSZA WYSCIG
„Latajacy Listonosz”
kontra Wielki Pien
— Nie, wasza lordowska mosc. Powiedzialem, ze wiadomosc powinien przygotowac jakis powszechnie szanowany obywatel o nieposzlakowanej opinii, taki jak nadrektor.
— Coz, malo prawdopodobne, zeby w tej sytuacji odmowil, prawda?