zrobisz.
Wzruszyla ramionami.
— To powinno byc ciekawe.
— Obiecujesz? — upewnil sie Moist.
— Dobrze. Mam nadzieje, ze to ekscytujaca historia. — Panna Dearheart strzepnela popiol z papierosa. — Mow.
Moist odetchnal kilka razy. To bylo to… Koniec. Jesli czlowiek wciaz zmienia sposob, w jaki ludzie widza swiat, w rezultacie zmienia tez sposob, w jaki on sam widzi siebie.
— Ja jestem tym czlowiekiem, przez ktorego stracilas prace w banku. To ja podrobilem czeki.
Panna Dearheart nie zmienila wyrazu twarzy. Zmruzyla tylko oczy. Potem wydmuchnela smuge dymu.
— Naprawde obiecalam, tak? — spytala.
— Tak. Przykro mi.
— Czy mialam skrzyzowane palce?
— Nie. Patrzylem.
— Hm… — W zadumie przyjrzala sie rozzarzonemu czubkowi papierosa. — No dobrze. Lepiej opowiedz mi cala reszte.
Opowiedzial jej cala reszte. Wszystko. Dosyc spodobal jej sie ten fragment, kiedy go wieszali, i kazala to sobie powtorzyc. Wokol nich dzialo sie miasto. Miedzy nimi napelniala sie popiolem popielniczka.
— Nie rozumiem tego fragmentu, w ktorym oddajesz wszystkie skradzione pieniadze na odbudowe Urzedu Pocztowego. Czemu tak zrobiles?
— Dla mnie samego to niezbyt jasne.
— Przeciez jestes najwyrazniej egoistycznym draniem o kregoslupie moralnym… eee…
— Szczura — podpowiedzial Moist.
— …szczura, dziekuje… Ale nagle stajesz sie ulubiencem wielkich religii, zbawca Urzedu Pocztowego, oficjalnym graczem na nosie osobnikom bogatym i poteznym, bohaterskim jezdzcem i ogolnie wspaniala istota ludzka, no i oczywiscie uratowales z pozaru kota. Dwoch ludzi takze, ale wszyscy wiedza, ze kot jest najwazniejszy. Kogo pan probuje oszukac, panie Lipwig?
— Samego siebie, przypuszczam. Popadlem w dobre uczynki. Powtarzam sobie, ze w kazdej chwili moge z tym zerwac, ale to nieprawda. Wiem jednak, ze gdybym nie mogl z tym zerwac w kazdej chwili, przestalbym to robic. Eee… Jest jeszcze jeden powod.
— Tak…?
— Nie jestem Reacherem Giltem. To dosyc istotne. Niektorzy mogliby powiedziec, ze nie ma miedzy nami specjalnej roznicy, ale ja patrze na to ze swojego punktu widzenia i roznica jest. To jak golem, ktory nie jest mlotkiem. Prosze… Jak moge pokonac Wielki Pien?
Panna Dearheart patrzyla na niego tak dlugo, az poczul sie bardzo zaklopotany. Potem odezwala sie zamyslona:
— Jak dobrze zna pan Urzad Pocztowy, panie Lipwig? To znaczy budynek?
— Widzialem wieksza jego czesc, zanim splonal.
— Ale nigdy nie byles na dachu?
— Nie. Nie moglem znalezc przejscia. Gorne pietra byly zablokowane listami, kiedy… probowalem…
Glos Moista ucichl.
Panna Dearheart zgasila papierosa.
— Niech pan tam dzisiaj pojdzie, panie Lipwig. Niech pan znajdzie sie troche blizej nieba. A potem niech pan ukleknie i sie pomodli. Wie pan, jak trzeba sie modlic, prawda? Trzeba zlozyc rece… i miec nadzieje.
Moist przetrwal jakos reszte dnia. Mial do zalatwienia poczmistrzowskie sprawy — pana Spoolsa do porozmawiania, murarzy do pokrzyczenia, nieustajace sprzatanie do dopilnowania i nowy personel do zatrudnienia. Chociaz w przypadku personelu glownie ratyfikowal decyzje pana Groata i panny Maccalariat, ale oni wiedzieli, co robia. Moist byl potrzebny, by czasem podejmowac decyzje w rodzaju:
— Czy chwytamy w ramiona roznie? — zapytala panna Maccalariat, stajac przed jego biurkiem.
Nastapila ciezarna chwila ciszy. Urodzila kolejne krotkie chwile, kazda bardziej krepujaca od rodzicielki.
— O ile wiem, to nie — zdolal wykrztusic Moist. — A czemu pani pyta?
— Ta mloda dama chcialaby wiedziec. Bo w Pniu tak robia.
— Aha… Przypuszczam, ze chodzi jej o roznorodnosc przyjmowana z otwartymi ramionami — stwierdzil Moist, przypominajac sobie mowe Gilta z „Pulsu”. — Ale nie robimy tego u nas, poniewaz nie wiemy, co to znaczy. Zatrudnimy kazdego, kto umie czytac i pisac, i dosiegnie do skrzynki na listy, panno Maccalariat. Przyjalbym wampiry, o ile nalezalyby do Ligi Wstrzemiezliwosci, trolle, o ile wycieralyby nogi, a jesli sa w miescie jakies wilkolaki, chetnie zatrudnilbym listonoszy, ktorzy potrafia sie odgryzc. Kazdego, kto moze wykonywac te prace, panno Maccalariat. Nasza praca to dostarczanie poczty. Rankiem, w poludnie i wieczorem… doreczamy. Czy cos jeszcze?
Teraz zauwazyl blysk w jej oku.
— Nie mam zadnych problemow z tymi, ktorzy przyznaja sie, kim sa, panie Lipwig, ale musze zaprotestowac w kwestii krasnoludow. Pan Groat ich przyjmuje.
— Swietni pracownicy, panno Maccalariat. Szanuja slowo pisane. No i ciezko pracuja.
— Ale nie mowia, jakiej sa… czy sa krasnoludzimi damami, czy dzentelmenami, panie Lipwig.
— Ach… — Moist poczul, ze serce w nim zamiera. — Znowu chodzi o wygodki?
— Czuje, ze na mnie spada odpowiedzialnosc za moralny rozwoj mlodych osob pod moja opieka — oswiadczyla surowo panna Maccalariat. — Pan sie usmiecha, poczmistrzu, ale nie pozwole robic z siebie zarcikow.
— Pani troska dobrze o pani swiadczy, panno Maccalariat — zapewnil Moist. — Zwrocimy na to szczegolna uwage w projekcie nowego budynku. Przekaze architektowi, ze ma sie z pania konsultowac na kazdym etapie.
Dobrze zakryte lono panny Maccalariat wyraznie wezbralo od tej nieoczekiwanie uzyskanej wladzy.
— Tymczasem jednak — ciagnal Moist — niestety, musimy sobie radzic z tym, co zostawil nam ogien. Mam nadzieje, ze jako czlonek kierownictwa uspokoi pani personel w tej kwestii.
Plomienie straszliwej dumy odbily sie w okularach panny Maccalariat. Kierownictwo…
— Naturalnie, poczmistrzu — obiecala.
Ale w wiekszosci praca Moista polegala na… byciu. Polowa budynku stala sie wypalona skorupa. Ludzie cisneli sie w tym, co pozostalo, a poczte sortowali nawet na schodach. I zdawalo sie, ze praca idzie lepiej, kiedy on jest w poblizu. Nie musial nic robic. Wystarczylo, ze byl.
Nie mogl sie pozbyc mysli o pustym piedestale, z ktorego zdjeto boga.
Kiedy nadciagnal zmierzch, byl gotow. Wokol nie brakowalo drabin. Golemy zdolaly podeprzec podlogi nawet na gornych pietrach. Wszystko pokrywala sadza, a niektore pokoje otwieraly sie na czern, ale Moist szedl dalej.
Przecisnal sie przez to, co pozostalo ze strychu, i przez klape wyszedl na dach.
Nie bylo go wiele. Upadajacy zbiornik deszczowki pociagnal za soba spora czesc plonacego dachu i nad glowna hala pozostala najwyzej trzecia czesc. Jednak ogien prawie nie dotknal jednego z ramion U i dach wygladal tam calkiem solidnie.
Stal tam dawny pocztowy golebnik i wyraznie ktos w nim mieszkal. Co nie bylo takie niezwykle. O wiele wiecej ludzi chcialo zamieszkac w Ankh-Morpork, niz bylo Ankh-Morpork do zamieszkiwania. Na poziomie dachow powstala cala subcywilizacja, miedzy wiezyczkami, ozdobnymi swietlikami i kopulami, kominami i…
…wiezami sekarowymi. Tak jest. Zauwazyl wieze sekarowa i kogos na dachu, na chwile przed tym, jak jego zycie skrecilo w te dziwne regiony. Po co wieza sekarowa na budce postawionej dla golebi pocztowych? Golebie chyba jej nie uzywaja.
Otaczaly ja trzy gargulce. Lubily sekary — siedzenie wysoko to przeciez caly sens zycia gargulca — i latwo wpasowaly sie w system. Stworzenie, ktore caly swoj czas spedza na patrzeniu, a jest dostatecznie inteligentne, zeby zapisac wiadomosc, stalo sie kluczowym elementem sekarow. Gargulce nie zadaly nawet pieniedzy i nigdy