Gilt usmiechal sie, gdy Moist wrocil na miejsce.
To bylo zbyt kuszace, by Moist zdolal sie powstrzymac, wiec nie probowal. Podnies stawke. Kus los, bo nikt inny nie skusi go za ciebie.
— Ma pan ochote na taki prywatny zaklad, panie Gilt? — zaproponowal. — Ot, zeby wyscig byl… ciekawszy?
Gilt przyjal to spokojnie — dla kogos, kto nie potrafi odczytac ludzkich reakcji, tych drobnych sygnalow…
— Alez panie Lipwig, czyzby bogowie pochwalali hazard? — spytal i zasmial sie krotko.
— Czymze jest zycie, jesli nie loteria, panie Gilt? — odparl Moist. — Powiedzmy… sto tysiecy dolarow?
To okazalo sie ostatnia kropla, przepelnilo czare. Widzial, jak w Reacherze Gilcie cos peklo.
— Sto tysiecy? A niby jak zlapiesz w rece takie pieniadze, Lipwig?
— Och, po prostu skladam je razem, panie Gilt. Chyba wszyscy o tym wiedza — odparl Moist, budzac powszechna wesolosc. Rzucil prezesowi Pnia swoj najbardziej bezczelny usmiech. — A co pan zrobi, jak dostanie w rece te sto tysiecy?
— Ha! Przyjmuje zaklad! Zobaczymy, kto jutro bedzie sie smial! — zawolal Gilt.
I teraz trzymam cie w reku, pomyslal. Mam cie w reku. Jestes wsciekly. Podejmujesz bledne decyzje. Spacerujesz po desce! Wspial sie na dach dylizansu i zwrocil do tlumu.
— Genoa, panie i panowie! Genoa albo upadek!
— Czyjs na pewno! — wrzasnal jakis zartownis.
Moist sklonil glowe, a gdy sie wyprostowal, zobaczyl twarz Adory Belle Dearheart.
— Wyjdzie pani za mnie, panno Dearheart?! — krzyknal.
— Ooch! — zabrzmialo w tlumie.
Sacharissa odwrocila glowe jak kot szukajacy nastepnej myszy. Co za szkoda, ze azeta ma tylko jedna pierwsza strone… Panna Dearheart wypuscila kolko z dymu.
— Jeszcze nie — odpowiedziala spokojnie.
Zyskalo to burze oklaskow i gwizdow. Moist pomachal reka i zeskoczyl na koziol obok woznicy.
— Ruszaj, Jim — powiedzial.
Jim dla lepszego efektu strzelil z bata i dylizans potoczyl sie wsrod radosnych okrzykow. Moist obejrzal sie jeszcze i zobaczyl, jak pan Pony przeciska sie przez tlum w strone wiezy na Tumpie. Potem usiadl spokojnie i w swietle lamp dylizansu przygladal sie ulicom.
Moze to zloto wnikalo w niego od zewnatrz? Czul, ze cos go wypelnia niczym mgla. Kiedy poruszyl reka, byl pewien, ze zostawia w powietrzu slad zlocistego pylu. Wciaz mial wrazenie, ze leci.
— Jim, czy ja wygladam normalnie? — zapytal.
— W tym swietle niezbyt wyraznie pana widze — odparl woznica. — Moge o cos spytac?
— Jasne, pytaj.
— Dlaczego dal pan tym draniom tylko srodkowe strony?
— Z dwoch powodow, Jim. Dzieki temu my dobrze wygladamy, a oni wychodza na placzliwe dzieciaki. A po drugie, to kawalek ze wszystkimi kolorowymi ilustracjami. Slyszalem, ze zakodowanie ich trwa wieki.
— Taki pan ostry, ze sam pan sie skaleczy, panie Lipwig. Co? Jak demony!
— Jedz jak blyskawica, Jim!
— Och, wiem, jak dac im przedstawienie, panie Lipwig, moze mi pan wierzyc! Heja!
Bat strzelil znowu, a stukot podkow odbijal sie echem od scian budynkow.
— Szesc koni? — spytal Moist, kiedy pedzili Broad-Wayem.
— Tak jest. Tez moge byc slawny, przy okazji — odparl woznica.
— Zwolnij troche, kiedy dojedziesz do starej wiezy maga, co? Tam wyskocze. Zabrales ochrone?
— Mam czterech, panie Lipwig — odparl Jim. — Kryja sie w srodku. To ludzie o nieposzlakowanej reputacji i prawosci. Znam ich jeszcze z czasow, kiedy bylismy chlopakami. Harry Zarlok, Czaszkolam Tapp, Powazne Uszkodzenie Cialsworth i Joe Tozer Beznosy. To kumple, panie Lipwig, nie ma obawy, i juz sie ciesza na wakacje w Genoi.
— Jasne! Wszyscy mamy nasze wiaderka i lopatki — odezwal sie chrapliwy glos z wnetrza dylizansu.
— Wole miec ich niz tuzin straznikow — zapewnil z satysfakcja Jim.
Dylizans turkotal, mijajac przedmiescia. Droga pod kolami stala sie bardziej wyboista, ale powoz tylko sie kolysal i tanczyl na stalowych resorach.
— Kiedy juz mnie wyrzucisz, mozesz troche przyhamowac, Jim. Nie warto sie spieszyc — rzekl po chwili Moist.
W blasku latarni dylizansu Moist zobaczyl, jak czerwona twarz Jima rozjasnia sie przebiegloscia.
— To jest panski plan, co?
— Znakomity plan, Jim — zapewnil Moist.
I musze dopilnowac, zeby sie nie udal.
Swiatla powozu zniknely, a Moist zostal sam w chlodnej ciemnosci. W oddali lekko lsniace dymy Ankh- Morpork tworzyly wielka, rozmyta chmure w ksztalcie grzyba, ktora przeslaniala gwiazdy. Cos szelescilo w krzakach, a wietrzyk niosl od nieskonczonych pol zapach kapusty.
Moist odczekal, az oczy przyzwyczaja sie do ciemnosci. Pojawila sie wieza — kolumna ciemnosci bez gwiazd. Musial tylko przedostac sie przez geste kolczaste zarosla w pelnym korzeni lasku…
Krzyknal jak sowa. Poniewaz nie byl ornitologiem, brzmialo to: „Uhu-uhu!”.
Las eksplodowal pohukiwaniem sow, tyle ze byly to sowy majace gniazda w starej magicznej wiezy, ktora w jeden dzien doprowadzala do obledu. Na nie wywierala nie tak oczywisty wplyw, jednakze wydawane dzwieki przypominaly wszystkie mozliwe wolania kazdej zywej, a nawet umierajacej istoty. Moist wyraznie uslyszal slonia, prawdopodobnie hiene i sugestie sprezyn lozka.
Kiedy halas ucichl, tuz obok Moista w ciemnosci ktos powiedzial:
— W porzadku. To ja, Adrian. Lap mnie za reke i chodzmy, zanim tamci znow sie pokloca.
— Pokloca? O co?
— Doprowadzaja sie nawzajem do szalu! Czujesz ten sznur? Trzymasz go? Dobra, mozesz isc szybko. Wyszukalismy sciezke i rozciagnelismy porecz…
Szli szybko miedzy drzewami. Trzeba bylo znalezc sie calkiem blisko wiezy, zeby zauwazyc slaby poblask w zrujnowanym otworze po drzwiach u podstawy. Niezdecydowany Adrian umocowal kilka swoich zimnych swiatel na wewnetrznej stronie muru. Kamienie poruszaly sie Moistowi pod stopami, kiedy wspinal sie na szczyt — nie zwracal na nie uwagi, ale pedzil po spiralnych schodach tak predko, ze okrecil sie jeszcze, kiedy byl juz na gorze. Szalony Al zlapal go za ramiona.
— Nie ma pospiechu — uspokoil. — Mamy jeszcze dziesiec minut.
— A bylibysmy gotowi dwadziescia minut temu, gdyby ktos nie zgubil mlotka — mruknal Normalny Alex, naciagajac linke.
— Schowalem go przeciez do skrzynki z narzedziami! — oburzyl sie Szalony Al.
— W szufladzie na klucze!
— I co?
— Kto przy zdrowych zmyslach szukalby mlotka w miejscu na klucze?
W dole znow odezwaly sie sowy.
— Sluchajcie — powiedzial szybko Moist. — To niewazne, prawda? Nie w tej chwili!
— Ten czlowiek jest szalony! — oswiadczyl Normalny Alex, wskazujac oskarzycielsko kluczem.
— Nie tak szalony jak ktos, kto wszystkie swoje srubki trzyma poukladane wedlug rozmiarow w sloikach po dzemie! — odparl Szalony Al.
— To sie zalicza do normalnosci — oswiadczyl wzburzony Alex.
— Wszyscy wiedza, ze grzebanie w nich to polowa zabawy! Poza tym…
— Gotowe — oznajmil Niezdecydowany Adrian.
Moist uniosl glowe. Maszyna sekarowa Gnu wznosila sie w noc, tak jak wczesniej na dachu Urzedu Pocztowego. Poza nia, od strony miasta, jeszcze wyzej wznosila sie konstrukcja w ksztalcie litery H. Byla troche