wszechswiat, nie dla wszechswiata, zeby ich mogl podgladac.
Poza tym magom nie zalezalo na ulatwianiu ludziom zycia — a przynajmniej tym ludziom, ktorzy nie sa magami. Omniskop byl wiec przedmiotem rzadkim, delikatnym i cennym.
Dzis jednak nadarzyla sie okazja wyjatkowa, wiec magowie szeroko otworzyli drzwi przed bogatsza, czysciejsza i bardziej higieniczna czescia spoleczenstwa Ankh-Morpork. Na dlugim stole nakryto do Drugiej Herbatki. Nic ekstrawaganckiego — pare tuzinow pieczonego drobiu, pare sztuk lososia na zimno, sto stop biezacych baru salatkowego, sterta bochenkow, jeden czy dwa antalki piwa oraz oczywiscie pociag z sosami, marynatami i przyprawami, gdyz jednego wozka nie uznawano za wystarczajacy. Ludzie nakladali sobie na talerze, stali w grupkach i rozmawiali, ale przede wszystkim Byli Tu. Moist wsliznal sie chwilowo niezauwazony, poniewaz wszyscy wpatrywali sie w najwiekszy uniwersytecki omniskop.
Nadrektor Ridcully stuknal piescia w bok aparatu, az omniskop sie zakolysal.
— Ciagle nie dziala, panie Stibbons! — ryknal. — Znowu mamy to wielkie ogniste oko!
— Jestem pewien, ze wprowadzilem poprawne… — zaczal Myslak majstrujacy przy czyms z tylu wielkiego dysku.
— To ja, nadrektorze, Kretacz Collabone — zabrzmial glos z omniskopu. Ogniste oko zniknelo, a pojawil sie gigantyczny czerwony nos. — Jestem tutaj, w wiezy terminalu w Genoi. Przepraszam za to zaczerwienienie, nadrektorze, ale nabawilem sie alergii na wodorosty.
— Witam, panie Collabone! — wrzasnal Ridcully. — Jak sie pan czuje? Jak ida badania…
— …nad mieczakami — mruknal Myslak Stibbons.
— …nad mieczakami?
— Wlasciwie to niezbyt dobrze, nadrektorze. Nabawilem sie przykrej…
— Dobrze, brawo. Masz szczescie, mlody czlowieku! — krzyczal Ridcully. Zwinal dlonie przy ustach, zeby zwiekszyc glosnosc. — O tej porze roku sam chetnie posiedzialbym w Genoi! Slonce, morze, fale i piasek, co?
— Prawde mowiac, mamy tu pore deszczowa i troche mnie martwia te grzyby, ktore rosna na omni…
— Cudownie! — huknal Ridcully. — Ale nie moge calego dnia tracic na pogaduszki! Czy cos dotarlo? Nie mozemy sie doczekac!
— Panie Collabone, czy moglby sie pan troche cofnac? — poprosil Myslak. — A pan nie musi tak… glosno mowic, nadrektorze.
— Ten chlopak jest bardzo daleko stad, czlowieku!
— Nie tak dokladnie, nadrektorze — odparl Myslak z dobrze wycwiczona cierpliwoscia. — Dobrze, panie Collabone, mozemy kontynuowac.
Tlum za plecami nadrektora zblizyl sie do omniskopu. Pan Collabone odstapil. Troche tego bylo za wiele dla czlowieka, ktory przez cale dnie mogl rozmawiac tylko z malzami.
— Dostalem wiadomosc sekarowa, nadrektorze, ale… — zaczal.
— Nic z Urzedu Pocztowego?
— Nie, nadrektorze. Nic.
Zabrzmialy brawa, krzyki rozczarowania i smiechy. Ze swojego kata Moist widzial Vetinariego stojacego przy nadrektorze. Rozejrzal sie jeszcze i zauwazyl Reachera Gilta stojacego troche z boku i — co dziwne — calkiem bez usmiechu. A Gilt go zauwazyl.
Jedno spojrzenie wystarczylo — Gilt nie byl pewien. Nie do konca.
Witamy w swiecie strachu, pomyslal Moist. To jak nadzieja, tylko przewrocona na druga strone. Wiesz, ze nie moglo sie nie udac, jestes pewien, ze nie moglo…
Ale jednak…
Mam cie!
Kretacz Collabone odchrzaknal.
— Ehm, ale nie wydaje mi sie, zeby to byla wiadomosc, ktora wyslal nadrektor Ridcully — powiedzial piskliwym ze zdenerwowania glosem.
— Skad taka mysl, czlowieku?
— Bo jest w niej napisane, ze nie jest. — Collabone zajaknal sie. — Jest napisane, ze pochodzi od martwych ludzi…
Ridcully nie zrozumial.
— Znaczy, to jakas stara wiadomosc?
— Ehm… No nie, nadrektorze. Moze lepiej ja przeczytam, dobrze? Chce pan, zebym przeczytal?
— O to przeciez chodzi, czlowieku!
W wielkim szklanym dysku Collabone odkaszlnal lekko.
— „Kto zechce wysluchac umarlych? My, ktorzy zginelismy, by slowa mogly poleciec, domagamy sie teraz sprawiedliwosci. Oto sa zbrodnie rady nadzorczej Wielkiego Pnia: kradziez, malwersacja, zlamanie danego slowa, morderstwo korporacyjne…”.
Rozdzial czternasty
Doreczenie
W Wielkim Holu wybuchlo zamieszanie. Wiekszosc magow skorzystala z okazji, by zgromadzic sie przy opuszczonym w tej chwili bufecie. Jesli jest cos, czego magowie naprawde nienawidza, to sytuacji, kiedy osoba przed nimi zastanawia sie nad coleslawem. To jest bar salatkowy, mowia, a to jest takie cos, co zwykle sie znajduje w barze salatkowym, gdyby nie, to nie bylby bar salatkowy, nie przyszedles tu, zeby na to patrzec. Czego sie spodziewales? Pieczeni z nosorozca? Marynowanej latimerii?
Wykladowca run wspolczesnych dolozyl sobie kawalkow bekonu; wczesniej umiejetnie skonstruowal przypory z selera i przedpiersie z kapusty, pieciokrotnie zwiekszajac glebokosc miseczki.
— Czy ktorys z was, koledzy, rozumie, o co tu chodzi? — zapytal, wznoszac glos ponad panujacy gwar. — Wyglada na to, ze wielu ludzi sie zdenerwowalo.
— To sprawa z sekarami — wyjasnil kierownik studiow nieokreslonych. — Nigdy im nie ufalem. Biedny Collabone. Porzadny chlopak na swoj sposob. Dobrze sobie radzil z trabikami. A teraz chyba ma klopoty…
To byly powazne klopoty. Po drugiej stronie szkla Kretacz Collabone otwieral i zamykal usta jak ryba wyrzucona na brzeg. Przed nim Mustrum Ridcully az poczerwienial z gniewu, swojego sprawdzonego i przetestowanego podejscia do wiekszosci problemow.
— …przepraszam, nadrektorze, ale tak mam tu napisane i sam pan kazal mi przeczytac — tlumaczyl sie Collabone. — To sie ciagnie i ciagnie…
— I to wlasnie dali ci sekarowcy? — zapytal Ridcully. — Jestes pewien?
— Tak, prosze pana. Dziwnie na mnie patrzyli, rzeczywiscie, ale to na pewno wiadomosc od nich. Dlaczego mialbym cos wymyslac, nadrektorze? Wiekszosc czasu spedzam w akwarium. Samotny w nudnym, straszliwie nudnym akwarium…
— Ani slowa wiecej! — wrzasnal Greenyham. — Zakazuje!
Stojacy obok Nutmeg prychnal swoim drinkiem na kilkoro ociekajacych gosci.
— Slucham? Pan czegos zakazuje? — Ogarniety furia Ridcully stanal przed Greenyhamem. — Drogi panie, ja rzadze na tej uczelni! I nikt nie bedzie mi mowil, co mam robic na moim uniwersytecie! Jesli jest tu cos do zakazywania, moj panie, to tylko ja moge tego zakazac! Dziekuje! Mow dalej, Collabone!
— Eee… eee… eee… — jakal sie Collabone, marzac o smierci.
— Powiedzialem: dalej, moj chlopcze!
— Ehm… tak. „Nie liczylo sie bezpieczenstwo. Nie liczyla sie duma. Liczyly sie tylko pieniadze. Wszystko bylo pieniedzmi i pieniadze byly wszystkim. Pieniadze traktowaly nas jak rzeczy i ginelismy…”.
— Czy tutaj nie obowiazuje prawo? To obrzydliwe oszczerstwo! — krzyknal Stowley. — To jakas sztuczka!