inny nie ma zadnego prawa do robienia czegokolwiek, nigdzie, w ogole. Dla doswiadczonego gliny nie jest to trudne.
Vimes pierwszy wszedl do budynku. Wewnatrz czekalo dwoch wartownikow, ciezko uzbrojonych i ustawionych za kamienna bariera — w idealnym miejscu, by schwytac w pulapke nierozsadnych intruzow. Kiedy zobaczyli Vimesa, oparli dlonie na rekojesciach mieczy.
— Co sie tam dzieje? — zapytal jeden.
— Ludzie sie robia niespokojni — odparl Vimes. — Podobno za rzeka wyglada strasznie. Dlatego przyszlismy po wiezniow z waszego aresztu.
— Tak? A z czyjego polecenia?
Vimes podniosl kusze.
— Pana Burleigha i pana Wrecemocnego — odpowiedzial z usmiechem.
Obaj wartownicy wymienili niepewne spojrzenia.
— A co to za jedni, do demona?
Na moment zapadla cisza. Potem Vimes wymamrotal samym kacikiem ust:
— Mlodszy funkcjonariuszu Vimes?
— Tak, sir?
— Kto produkuje te kusze?
— Bracia Hines, sir. To model trzeci.
— A nie Burleigh i Wrecemocny?
— Nigdy o nich nie slyszalem, sir.
Niech to szlag… Piec lat za wczesnie, pomyslal Vimes. A to byla taka dobra odpowiedz.
— Moze ujme to inaczej — rzekl. — Zacznijcie sprawiac klopoty, a strzele wam w glowe.
To juz nie bylo takim dobrym haslem, ale sugerowalo pospiech, na dodatek wyrazalo tresc tak prosto, ze nawet Niewymowny powinien zrozumiec.
— Masz tylko jeden belt — zauwazyl ktorys z wartownikow.
Cos szczeknelo obok Vimesa — Sam rowniez odbezpieczyl kusze.
— Teraz juz dwa. A ze chlopak dopiero sie szkoli, moze was trafic duzo nizej. Rzuccie miecze na podloge! Wyjdzcie za drzwi! Uciekajcie stad! Natychmiast! I nie wracajcie!
Po chwili wahania — krotkiej chwili — obaj wartownicy rzucili sie do ucieczki.
— Fred bedzie nam pilnowal plecow — stwierdzil Vimes. — Idziemy.
Wszystkie posterunki strazy wygladaly mniej wiecej podobnie. Kamienne stopnie prowadzily w dol, do cel. Vimes zbiegl po nich, pchnal ciezkie drzwi…
I znieruchomial.
Areszt nigdy nie pachnial dobrze, nawet w najlepszych chwilach. W najlepszych chwilach, nawet przy Kopalni Melasy, higiena skladala sie z jednego wiadra na cele i tyle scierania podlog, na ile Ryjek mial ochote. Ale nawet w najgorszych momentach cele pod posterunkiem przy Kopalni Melasy nigdy nie cuchnely krwia.
W tym pomieszczeniu stalo duze drewniane krzeslo. W tym pomieszczeniu, obok krzesla, postawiono stojak. Krzeslo bylo przykrecone do podlogi. Mialo szerokie skorzane pasy. Na stojaku obok wisialy maczugi i mlotki. W tym pomieszczeniu bylo to cale umeblowanie.
Podloga byla ciemna i lepka. Wzdluz niej, az do scieku, biegl rowek odplywowy.
Male okienko na poziomie ulicy zabito deskami — w tym miejscu swiatlo nie bylo oczekiwane. Sciany, a nawet sufit wylozono grubo workami slomy. Takie same worki przybito do drzwi. Byl to bardzo solidny areszt. Nawet dzwieki nie powinny stad uciekac.
Dwie pochodnie nie rozpraszaly ciemnosci — sprawialy tylko, ze byla brudna.
Za plecami Vimes uslyszal, ze Nancyball wymiotuje.
Jakby w niezwyklym snie, Vimes przeszedl kilka krokow, schylil sie i podniosl z podlogi cos, co bielalo w blasku pochodni. Zab.
Wyprostowal sie.
Po jednej stronie piwnicy zauwazyl zamkniete drewniane drzwi, po drugiej — szerszy tunel, niemal na pewno prowadzacy do cel. Zdjal ze sciany pochodnie, wreczyl ja Samowi i wskazal korytarz…
Uslyszal zblizajace sie do drzwi kroki i brzek kluczy; szczelina pod nimi pojasniala.
Vimes zdjal ze stojaka najwieksza maczuge i szybko ustawil sie pod sciana obok drzwi. Ktos nadchodzil, ktos, kto wiedzial o tym pomieszczeniu, ktos, kto nazywal siebie policjantem.
Zaciskajac mocno obie dlonie, Vimes wzniosl maczuge…
Spojrzal przez cuchnacy loch i zobaczyl, jak Sam mu sie przyglada, mlody Sam z jasna, blyszczaca odznaka i twarza pelna… obcosci.
Vimes opuscil maczuge, delikatnie oparl ja o sciane i wyjal z kieszeni skorzana palke.
Jakis czlowiek przeszedl przez drzwi, pogwizdujac pod nosem. Zrobil kilka krokow, zobaczyl mlodego Sama, otworzyl usta i zapadl w gleboki sen. Byl poteznie zbudowany i ciezko uderzyl kamienna podloge. Na glowie mial skorzany kaptur i byl obnazony do pasa, przy ktorym wisial wielki pierscien z kluczami.
Vimes skoczyl do korytarza za drzwiami, minal zakret, wpadl do malego, jasno oswietlonego pokoiku i chwycil czlowieka, ktory tam siedzial. Ten byl nizszy i chudszy. Stlumil krzyk, gdy Vimes poderwal go z krzesla.
— A co tatus caly dzien robi w pracy, co?! — ryknal Vimes.
Czlowieczek zyskal nagle zdolnosc jasnowidzenia. Jedno spojrzenie w oczy Vimesa powiedzialo mu, jak krotka moze byc jego przyszlosc.
— Jestem tylko urzednikiem! Pisarzem! Zapisuje wszystko! — protestowal.
Dla rozpaczliwej demonstracji podniosl pioro.
Vimes zerknal na biurko. Zobaczyl cyrkle i inne przyrzady geometryczne — symbole oblakanej precyzji Swinga. Byly tez ksiegi i teczki z papierami. Z boku lezala dwulokciowa stalowa linijka. Chwycil ja wolna reka i uderzyl o blat. Ciezka stal wydala satysfakcjonujacy dzwiek.
— I…? — zapytal, zblizajac twarz do twarzy wyrywajacego sie czlowieczka.
— I mierze ludzi! Wszystko jest w notesie kapitana! Tylko mierze ludzi! Nie robie nic zlego! Nie jestem zlym czlowiekiem!
I znowu linijka uderzyla o blat. Tym razem jednak Vimes skrecil ja w dloni i stalowa krawedz wbila sie w drewno.
— Moze cie przyciac do wlasciwych rozmiarow, co?
Czlowieczek przewrocil oczami.
— Prosze…
— Jest stad inne wyjscie? — Vimes znow uderzyl linijka. Blysk oczu mu wystarczyl. Zauwazyl drzwi w scianie, niemal niewidoczne wsrod drewnianych paneli.
— Dobrze. Dokad prowadza?
— Eee…
Vimes znalazl sie nos w nos z czlowiekiem, ktory — w policyjnym slangu — pomagal mu w sledztwie.
— Jestes tu calkiem sam — powiedzial. — Nie masz zadnych przyjaciol. Siedziales tu i robiles notatki dla oprawcy, krwawego oprawcy! A ja widze tu biurko i to biurko ma szuflade, wiec jesli chcesz jeszcze kiedys w zyciu znowu trzymac pioro, powiesz mi wszystko, co chce wiedziec…
— Do skladu! — wykrztusil czlowieczek. — Sasiedni budynek!
— Tak jest, sir. Bardzo dziekuje, sir. Bardzo nam pan pomogl. — Vimes upuscil oslable cialo na podloge. — A teraz, sir, przykuje pana na chwile do biurka, zeby pana chronic, sir.
— Przed… przed kim?
— Przede mna. Bo pana zabije, jesli sprobuje pan uciekac, sir.
Vimes wrocil do glownego pomieszczenia. Oprawca nadal byl nieprzytomny, wiec z wysilkiem usadzil go na krzesle, sciagnal kaptur i poznal twarz. Twarz, choc nie osobe. Byla to taka twarz, jakie czesto widuje sie w Ankh-Morpork: duza, poharatana, nalezaca do kogos, kto nigdy sie nie nauczyl, ze nikczemnoscia jest bicie czlowieka, ktory juz stracil przytomnosc. Zastanowil sie, czy ten typ naprawde lubil tluc ludzi na smierc. Tacy jak