wydaje sie, zeby wielu ich tam zostalo.
— Najwazniejsze to zniszczyc gniazdo — odparl Vimes. Frontowe drzwi uchylily sie lekko, a przeciag mocniej rozdmuchal plomienie. Ktos sprawdzal…
— Beda czekac do ostatniej chwili, Fred — ostrzegl Vimes. — A potem wybiegna gotowi do walki.
— Dobrze, sierzancie. Robi sie ciemno — rzekl posepnie Fred.
Wyjal palke.
Vimes przeszedl na tyly budynku, skinal czekajacym tu straznikom, a potem zamknal drzwi kluczem odebranym oprawcy. Zreszta to byly waskie drzwi. Ktokolwiek zostal wewnatrz, sprobuje sie wydostac przez szerokie, od frontu. Tam szybciej rozwina szyk i trudniej bedzie zastawic na nich pulapke.
Sprawdzil w magazynie. Ale to wyjscie tez bylo malo prawdopodobne, z tych samych powodow. Zreszta zamknal przeciez drzwi do piwnicy, prawda?
Mlody Sam wyszczerzyl zeby.
— To dlatego zostawil pan przywiazanego kata?
Niech to! To mu nie przyszlo do glowy! Byl taki wsciekly na urzednika, ze calkiem zapomnial o tym bandycie na krzesle.
Zawahal sie. Smierc w plomieniach jest straszna. Siegnal po noz i przypomnial sobie, ze zostal w pochwie przy pasie. Dym plynal juz zza drzwi do magazynu.
— Daj mi swoj noz, Sam — polecil. — Pojde i… sprawdze, co z nim.
Mlodszy funkcjonariusz z wyraznym ociaganiem podal mu noz.
— Co pan chce zrobic, sierzancie?
— Zajmijcie sie swoja robota, mlodszy funkcjonariuszu, a ja sie zajme swoja…
Vimes wsliznal sie do korytarza. Przetne jeden pas, myslal. Nie tak latwo je rozpiac. Wtedy… no coz, wtedy bedzie mial szanse, nawet w tym dymie. To wiecej, niz dostawali inni.
Przemknal przez biuro do izby tortur.
Jedna pochodnia wciaz sie palila, ale plomien byl juz tylko nimbem jasnosci w zoltej mgle. Uwieziony kat usilowal rozhustac ciezkie krzeslo, jednak bylo mocno przykrecone do podlogi.
Krzeslo zbudowano dosc przemyslnie. Trudno bylo dosiegnac zapiec pasow. Nawet jesli wiezien uwolnil jedna reke, a ta reka nie poczula jeszcze profesjonalizmu oprawcy, musialby sie niezle nameczyc, zeby szybko sie poderwac.
Vimes juz mial przeciac pas, gdy uslyszal zgrzyt klucza w zamku.
Szybko cofnal sie w glebszy cien.
Drzwi sie otworzyly; z zewnatrz dobiegly dalekie krzyki i trzask plonacego drewna. Sadzac po odglosach, Niewymowni sprobowali wyrwac sie na ulice.
Zlapkatiusz Swing wszedl ostroznie i zamknal za soba drzwi na klucz. Zatrzymal sie, gdy zauwazyl postac na krzesle; przyjrzal sie jej uwaznie. Podszedl do drzwi gabinetu i zajrzal do srodka. Zajrzal do cel, jednak przez ten czas Vimes przesunal sie bezglosnie wzdluz sciany.
Uslyszal westchnienie Zlapkatiusza, potem znajomy zgrzyt wysuwanej stali i cichy, organiczny dzwiek, po nim zas kaszlniecie.
Siegnal po miecz… ale miecz rowniez zostawil na ulicy.
Tutaj, na dole, rozbrzmiewajaca mu w glowie piosenka odezwala sie glosniej, wraz z brzekiem metalu w tle, zawsze bedacym jej elementem…
Potrzasnal glowa, jakby probowal usunac to wspomnienie. Musial sie przeciez skoncentrowac.
Wbiegl do pomieszczenia i skoczyl.
Wydawalo mu sie, ze bardzo dlugo wisi w powietrzu. Byl tam oprawca z krwia na piersi. Byl Swing, wlasnie wsuwajacy klinge z powrotem do laski. I byl Vimes, nad ziemia, uzbrojony jedynie w noz.
Wyjde jakos z tego, pomyslal. Wiem, bo to pamietam. Pamietam, jak Keel wyszedl na ulice i powiedzial, ze juz po wszystkim.
Ale to byl prawdziwy Keel. A teraz jestem ja. To nie musi sie potoczyc tak samo.
Swing odsunal sie zadziwiajaco szybko, jeszcze raz wyciagnal klinge. Vimes uderzyl o worki slomy na scianie i zachowal dosc przytomnosci umyslu, by natychmiast przetoczyc sie na bok. Ostrze uderzylo przy nim, rozrzucajac slome na podlodze.
Sadzil, ze Swing okaze sie marnym szermierzem. Ta smieszna laska to sugerowala. Ale byl szermierzem ulicznym — zadnej finezji, zadnych chytrych sztuczek, jedynie pewien talent szybkiego poruszania klinga i wsuwania jej tam, gdzie czlowiek mial nadzieje, ze sie nie wsunie.
Ogien zatrzeszczal w rogu sufitu. Sciekajacy alkohol albo sam zar przecisnal sie przez grube deski podlogi. Kilka workow wypuscilo kleby gestego bialego dymu, ktorego chmura unosila sie nad walczacymi.
Vimes okrazyl krzeslo, czujnie obserwujac Swinga.
— Sadze, ze robicie powazny blad — odezwal sie Swing.
Vimes skoncentrowal sie na unikaniu jego miecza.
— Trudne czasy wymagaja trudnych metod. Kazdy przywodca to wie…
Vimes odskoczyl i krazyl dalej, z nozem w pogotowiu.
— Historia potrzebuje swoich rzeznikow, tak samo jak pasterzy, sierzancie.
Swing pchnal, ale Vimes obserwowal jego oczy i zdazyl sie uchylic.
Swing sie nie usprawiedliwial. Nie rozumial, co takiego zrobil, co wymagaloby usprawiedliwien. Ale widzial twarz Vimesa — byla pozbawiona wszelkich emocji.
— Musicie zrozumiec, ze w czasach zagrozenia panstwa nie mozna zbytnio sie przejmowac tak zwanymi prawami…
Vimes skoczyl w bok i przez wypelniony dymem korytarz wbiegl do gabinetu. Swing scigal go swym chwiejnym krokiem. Siegnal ostrzem. Vimes ze zraniona noga padl na biurko pisarza, upuscil noz.
Swing obszedl go, szukajac najlepszego punktu do pchniecia. Cofnal klinge.
Vimes uniosl stalowa linijke. Uderzeniem na plask wytracilo kapitanowi bron.
Wstal jak we snie, spogladajac wzdluz luku uderzenia…
Odwrocil linijke, gdy zaczal ciecie powrotne; zaszeptala w powietrzu, krawedzia naprzod; rzadki dym zwijal sie za nia i klebil. Czubek przejechal Swingowi po szyi.
Z korytarza buchnal bialy dym. Zapadal sie sufit krwawej komory. Vimes jednak zostal jeszcze i z tym samym obojetnym, skupionym wyrazem twarzy przygladal sie Swingowi. Kapitan uniosl dlonie do krtani, a krew tryskala mu spomiedzy palcow. Zakolysal sie, probujac zlapac oddech… Upadl na wznak.
Vimes rzucil linijke na cialo i pokustykal do wyjscia.
Na ulicy huczal grom przesuwanych barykad.
Swing otworzyl oczy. Swiat wokol byl szary, tylko stojaca przed nim postac czarna.
Probowal, jak zawsze, dowiedziec sie czegos o nowej osobie, starannie badajac rysy jej twarzy.
— Hm… panskie oczy sa… eee… panski nos… podbrodek…
Zrezygnowal.
TAK, przyznal Smierc. JESTEM DOSC TRUDNYM PRZYPADKIEM. TEDY, PANIE SWING.
Lord Winder jest imponujaco paranoidalny, uznal Vetinari. Postawil nawet gwardziste na szczycie gorzelni whisky, wznoszacej sie nad gruntami palacu. A nawet dwoch gwardzistow.
Jeden z nich byl wyraznie widoczny dla kogos, kto wysuwal glowe zza parapetu, za to drugi przyczail sie w cieniu, obok komina.
Zmarly, szacowny John Krwawnik, zauwazyl tylko pierwszego.
Vetinari patrzyl obojetnie, jak odciagaja mlodego czlowieka. Kiedy ktos jest skrytobojca, smierc w czasie wykonywania pracy jest zwyklym ryzykiem zawodowym, choc istotnie ostatnim ryzykiem. Nie mozna sie skarzyc. A to oznacza, ze teraz pozostal tylko jeden gwardzista — drugi zabieral na dol Krwawnika, ktory okazal sie godny swego nazwiska.
Krwawnik ubrany byl w czern. Skrytobojcy zawsze sie tak ubierali. Czern miala klase, a poza tym tak nakazywaly reguly. Ale bylaby sensownym kolorem wylacznie w ciemnej piwnicy o polnocy. Gdzie indziej Vetinari