on rzadko sie nad tym zastanawiaja. To po prostu praca.

Zreszta nie zamierzal go pytac. Przypial go wszystkimi pasami, nawet tym, ktory biegl przez czolo; zaciagal go wlasnie, kiedy typ odzyskal przytomnosc. Otworzyl usta, a Vimes wcisnal w nie kaptur.

Potem zabral klucze i zamknal glowne drzwi. To powinno zagwarantowac chwile odosobnienia.

Kiedy ruszyl do cel, spotkal wracajacego mlodego Sama. Twarz chlopaka byla biala w polmroku.

— Znalazles kogos? — zapytal Vimes.

— Och, sierzancie…

— Tak?

— Bo, sierzancie… sierzancie… — Po policzkach mlodszego funkcjonariusza splywaly lzy.

Vimes wyciagnal reke i przytrzymal siebie za ramie. Sam sprawial wrazenie, jakby w jego ciele nie pozostala ani jedna kosc. Dygotal caly.

— W tej ostatniej celi byla kobieta, i ona… sierzancie…

— Staraj sie gleboko oddychac — poradzil Vimes. — Chociaz to powietrze nie nadaje sie do oddychania.

— A na samym koncu jest pokoj, sierzancie… sierzancie… Nancyball znowu zemdlal, sierzancie…

— Ale ty nie. — Vimes delikatnie klepnal go w plecy.

— Tam…

— Ratujmy, kogo sie da, chlopcze.

— Ale to my jezdzilismy tu wiezniarka, sierzancie!

— Co? — zdziwil sie Vimes i dopiero wtedy do niego dotarlo. No tak… — Nikogo im nie przekazalismy. Zapomniales?

— Przeciez jezdzilismy juz wczesniej, sierzancie! Wszyscy jezdzili! Oddawalismy im ludzi i wracalismy na posterunek, zeby sie napic kakao!

— No… Mieliscie takie rozkazy — przypomnial Vimes, choc to niewiele moglo pomoc.

— Nie wiedzielismy!

Nie calkiem tak, pomyslal Vimes. Nie pytalismy. Zamknelismy przed tym nasze umysly. Ludzie wchodzili tu frontowymi drzwiami, a niektorzy z tych biedakow wychodzili tylnymi, nie zawsze w jednym kawalku.

Nie dorastali.

My tez nie.

Chlopak wydal z siebie niski, zduszony skowyt — zauwazyl przypietego do krzesla oprawce. Wyrwal sie Vimesowi, podbiegl do stojaka i zlapal maczuge.

Vimes byl przygotowany. Chwycil chlopaka, obrocil go i wytracil bron z reki, zanim doszlo do mordu.

— Nie! To nie jest sposob! Powstrzymaj ja! Pohamuj! Nie marnuj jej! Odeslij z powrotem! Przyjdzie, kiedy ja wezwiesz!

— Pan wie, ze on to wszystko robil! — krzyczal Sam, probujac go kopnac. — Mowil pan, ze powinnismy wziac prawo we wlasne rece!

Aha, pomyslal Vimes. Akurat odpowiednia pora na dluga debate o teorii i praktyce sprawiedliwosci. Trudno, wystarczy wersja skrocona.

— Nie rozwalasz czaszki czlowiekowi, ktory jest przywiazany do krzesla!

— On tak robil!

— Ale ty nie! Ty nie jestes nim!

— Ale oni…

— Bacznosc, mlodszy funkcjonariuszu! — krzyknal Vimes, a pokryty sloma strop wchlonal i stlumil jego glos.

Sam zamrugal zaczerwienionymi oczami.

— Dobrze, sierzancie, ale…

— Caly dzien bedziesz chodzil taki zasmarkany? Zapomnij o nim! Wyprowadzmy stad zywych, co?

— Trudno poznac u… — zaczal Sam, wycierajac nos.

— Do roboty! Za mna!

Wiedzial, co zobaczy w celach pod mrocznymi lukami tuneli, lecz wcale nie bylo od tego latwiej. Niektorzy mogli chodzic albo podskakiwac. Jeden czy dwoch wlasnie zostalo pobitych, choc nie az tak, by nie slyszeli, co sie dzieje poza zasiegiem wzroku — zeby mogli o tym myslec. Kulili sie, kiedy Vimes otwieral drzwi, i skamleli, gdy ich dotykal. Nic dziwnego, ze Swing dostawal zeznania.

Niektorzy byli martwi. Inni… coz, jesli nie umarli, jesli tylko ukryli sie w jakims zakamarku wlasnej glowy, bylo pewne jak demony, ze nie mieli juz do czego wracac. Krzeslo lamalo ich znowu i znowu. Zaden czlowiek nie potrafil im juz pomoc.

Na wszelki wypadek, bez zadnego poczucia winy, Vimes wyjal noz i… udzielil takiej pomocy, jaka byla mozliwa. Zaden z nich nie drgnal, nie westchnal nawet…

Wyprostowal sie. Czarne i czerwone burzowe chmury wirowaly mu w glowie.

Czlowiek mogl niemal zrozumiec tego zbira, prymitywnego jak piesc, ktory dostawal niezle pieniadze za robienie czegos, co mu nie przeszkadzalo. Ale Swing mial mozg…

Kto naprawde wie, jakie zlo kryje sie w ludzkich sercach?

JA…

Kto wie, do czego sa zdolni ludzie zdrowi na umysle?

OBAWIAM SIE, ZE TEZ JA.

Vimes spojrzal na drzwi do ostatniego pomieszczenia. Nie, nie mial zamiaru znowu tam wchodzic. Nic dziwnego, ze tutaj cuchnelo.

NIE SLYSZYSZ MNIE, CO? HM… SADZILEM, ZE MOZE JEDNAK, powiedzial Smierc i czekal.

Vimes pomogl mlodemu Samowi ocucic Nancyballa. Potem na wpol wyniesli, na wpol wyprowadzili wiezniow korytarzem prowadzacym do magazynu. Ulozyli ich, wrocili i wywlekli urzednika, ktory nazywal sie Trebilcock. Vimes wskazal mu korzysci, jakie niesie zostanie swiadkiem koronnym. Nie byly to wielkie korzysci, chyba ze w porownaniu z ogromnymi stratami, jakie szybko by nastapily, gdyby odmowil.

Kiedy Vimes znow wyszedl na powietrze, Colon z oddzialem wciaz czekali. Cala akcja zajela jakies dwadziescia minut.

Kapral zasalutowal, a potem zmarszczyl nos.

— Tak, smierdzimy — przyznal Vimes.

Rozpial pas, zdjal polpancerz i sciagnal kolczuge. Brud tamtego wiezienia dostal sie wszedzie.

— No dobra — rzekl, kiedy nie mial juz uczucia, ze stoi w scieku. — Niech paru ludzi zajmie stanowiska przy wejsciu w tamtym magazynie, paru z palkami od tylu, a reszta tutaj. Tak jak ustalilismy, jasne? Najpierw walic, potem aresztowac.

— Tak jest, sir.

Colon skinal glowa, straznicy sie rozbiegli.

— A teraz daj mi te brandy — dodal Vimes.

Odwinal z szyi chuste, zmoczyl w alkoholu i obwiazal wokol butelki. Uslyszal gniewny pomruk swoich ludzi — wlasnie zobaczyli, jak Sam i Nancyball wyprowadzaja kilku wiezniow.

— Byli tez inni, w gorszym stanie — powiedzial Vimes. — Mozecie mi wierzyc. Fred, srodkowe okno na gorze.

— Robi sie, sierzancie — mruknal Fred Colon, odrywajac wzrok od idacych rannych.

Podniosl kusze i celnie usunal dwie szyby z poprzeczka ramy.

Vimes znalazl srebrna cygarnice, wyjal cygaro, zapalil i przystawil zapalke do namoczonej w brandy tkaniny. Odczekal, az sie zajmie, i cisnal butelke przez wybite okno.

Uslyszeli brzek, stlumiony huk wybuchajacego alkoholu i coraz glosniejszy szum plomieni.

— Niezly rzut, sierzancie — pochwalil Fred. — Ehm… Nie wiem, czy to wlasciwy moment, sierzancie, ale przy okazji wzielismy jeszcze jedna butelke brandy.

— Naprawde, Fred? I co myslisz?

Fred Colon raz jeszcze spojrzal na wiezniow.

— Mysle, zeby z niej skorzystac.

Poleciala przez jedno z okien na parterze. Pod okapem dachu zaczynal juz klebic sie dym.

— Nie widzielismy, zeby ktos tu wchodzil albo wychodzil, oprocz tych wartownikow — stwierdzil Fred. — Nie

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату