Zgnieciony w harmonijke rekaw wzniosl sie w okolice glowy Nobby’ego i Vimes pojal, ze kryje sie w tym salut.
— Ma racje. No wiec gdzie…
— Jestem teraz funkcjonariuszem, sierzancie — oznajmil Nobby. — Pan Colon tak powiedzial. Dal mi zapasowy helm, a ja wycinam sobie odznake z tego, no… co to jest, takie niby woskowe, jak swieca, ale nie da sie zjesc?
— Mydlo, Nobby. Zapamietaj to slowo.
— Jasne, sierzancie. No wiec wytne sobie…
— Gdzie sie podzialy barykady, Nobby?
— To bedzie kosztowalo…
— Jestem twoim sierzantem, Nobby. Nie wiaze nas juz umowa finansowa. Powiedz, gdzie sa te barykady!
— Um… Chyba juz niedaleko Krotkiej, sierzancie. Wszystko porobilo sie troche… metafizyczne, sierzancie.
Major Clive Mountjoy-Standfast wpatrywal sie niechetnie w rozlozona mape. Probowal znalezc jakas pocieche. Dzis wieczorem zostal najstarszym ranga oficerem na sluzbie. Dowodcy pojechali do palacu na jakis bankiet czy przyjecie. A on mial wszystkim kierowac.
Nawet Vimes przyznawal, ze stacjonujace w miescie regimenty mialy kilku oficerow niebedacych durniami. Owszem, ich odsetek spadal na wyzszych poziomach hierarchii. Jednak, przypadkiem czy swiadomie, kazda armia potrzebuje na kluczowych, choc niedajacych chwaly stanowiskach ludzi potrafiacych myslec, ukladac listy, planowac zaopatrzenie i ladowac tabory oraz — ogolnie — miec okres skupienia uwagi dluzszy, niz ma kaczka. To oni organizuja wszystko, dzieki czemu wyzsi dowodcy moga sie skupic na wyzszych celach.
Major rzeczywiscie nie byl durniem, choc na takiego wygladal. Byl tez idealista i myslal o swoich zolnierzach „porzadne chlopaki”, mimo pojawiajacych sie czasem dowodow przeczacych tej teorii. Ogolnie jakos sobie radzil z ta niewielka inteligencja, jaka mial do dyspozycji. W dziecinstwie czytal ksiazki o wielkich kampaniach, odwiedzal muzea i z patriotyczna duma ogladal obrazy przedstawiajace slawne szarze kawalerii, bronione do konca placowki czy wspaniale zwyciestwa. Pewnym szokiem bylo — kiedy zaczal juz sam w nich uczestniczyc — odkrycie, ze z niejasnych powodow malarze zawsze pomijali wnetrznosci. Moze im nie wychodzily.
Major nienawidzil mapy — byla to bowiem mapa miasta. Na wszystkich bogow, miasto to nie miejsce dla kawalerii! Oczywiscie, ze jego ludzie poniesli straty. Trzy z nich to zabici. Nawet kawaleryjski helm nie na wiele sie przydaje przeciwko balistycznym brukowcom. A na Siostrach Dolly zolnierz zostal sciagniety z konia i — brutalnie mowiac — zatluczony na smierc. Co bylo straszne, tragiczne i niestety nieuniknione, kiedy juz ci idioci postanowili uzyc kawalerii w miescie majacym tyle zaulkow co Ankh-Morpork.
Major oczywiscie nie myslal o swoich przelozonych jak o idiotach, gdyz wynikaloby z tego, ze idiota jest tez kazdy, kto ich slucha. Uzyl terminu „nierozsadni”, a i tak nie czul sie przy tym zbyt pewnie.
Co do pozostalych strat… Trzech ludzi stracilo przytomnosc, kiedy wjechali na wiszace szyldy sklepow, scigajac… no, jakichs ludzi, bo przeciez kto wsrod dymu i w ciemnosci zdolalby rozpoznac prawdziwego przeciwnika? Ci durnie najwyrazniej uznali, ze kazdy, kto ucieka, jest przeciwnikiem. A i tak byli durniami, ktorym sprzyjalo szczescie, w przeciwienstwie do tych, ktorzy wjezdzali konmi w waskie uliczki, a te skrecaly ostro w rozne strony, robily sie coraz wezsze i wezsze, i nagle uswiadamiali sobie, ze wokol panuje cisza, a koniem nie da sie juz zawrocic… Coz, ci ludzie odkrywali, jak szybko moze biec czlowiek w kawaleryjskich butach.
Przerzucil raporty. Zlamania kosci, since, jeden zolnierz ucierpial od „przyjaznego pchniecia” szabla kolegi…
Spojrzal ponad prowizorycznym stolem na kapitana Toma Wrangle’a z lekkiej piechoty lorda Selachii. Kapitan uniosl wzrok znad papierow i usmiechnal sie blado. Chodzili razem do szkoly i major wiedzial, ze Wrangle jest inteligentniejszy od niego.
— Jak to u ciebie wyglada, Tom? — zapytal.
— Stracilismy prawie osiemdziesieciu ludzi — odparl kapitan.
— Co? To straszne!
— O ile moge sie zorientowac, szescdziesieciu z nich to dezerterzy. To sie zdarza w takich sytuacjach. Niektorzy pewnie wybrali sie do domow, zeby odwiedzic swoje stare matki.
— Ach, dezerterzy… My tez kilku mielismy. W kawalerii! Jak nazwalbys czlowieka, ktory zostawia swojego wierzchowca?
— Piechurem? Co do reszty, widze, ze tylko szesciu czy siedmiu ucierpialo wskutek niewatpliwych dzialan nieprzyjaciela. Na przyklad trzech oberwalo nozami w zaulkach.
— Dla mnie to wyrazne dzialanie nieprzyjaciela…
— Owszem, Clive. Ale ty urodziles sie w Quirmie.
— Bo moja matka byla z wizyta u ciotki, a powoz sie spoznil! — Major poczerwienial. — Ale gdybys rozrabal mnie na kawalki, znalazlbys wyryte w moim sercu Ankh-Morpork!
— Naprawde? Miejmy nadzieje, ze do tego nie dojdzie. W kazdym razie morderstwo w ciemnym zaulku to zwykly element zycia w wielkim miescie.
— Przeciez byli uzbrojeni! Miecze, helmy…
— Cenny lup, Clive.
— Myslalem, ze Straz Miejska zajmuje sie bandytami…
Tom spojrzal na niego ponad dokumentami.
— Sugerujesz, zebysmy poprosili policje o ochrone? Zreszta juz jej nie ma. Niektorzy straznicy sa z nami, choc nie wiem, na co moga sie przydac, a reszta albo zostala rozbita, albo uciekla…
— Kolejni dezerterzy?
— Prawde mowiac, Clive, wszyscy znikaja stad w takim tempie, ze jutro bedziemy sie czuli bardzo samotni.
Zamilkli, gdyz kapral przyniosl kolejne raporty. Przejrzeli je smetnie.
— No, przynajmniej troche sie uspokoilo — stwierdzil major.
— Kolacja — wyjasnil kapitan.
Major uniosl rece.
— To nie jest wojna! Czlowiek rzuca kamieniem, przechodzi za rog i znowu staje sie wzorowym obywatelem! Nie ma regul!
Kapitan pokiwal glowa. Ich szkolenie nie obejmowalo takich sytuacji. Studiowali mapy kampanii, a na nich szerokie, rozlegle rowniny i tylko z rzadka jakies wzniesienie, ktore trzeba bylo opanowac. Miasta sluzyly do oblegania albo obrony. Nie do tego, zeby prowadzic w nich walki. Nie dalo sie nic zobaczyc, nie dalo sie przegrupowac ani manewrowac, a zolnierze caly czas stawali przeciwko ludziom, ktorzy znali te okolice jak wlasna kuchnie. No i absolutnie nikt by nie chcial walczyc z przeciwnikiem, ktory nie nosi mundurow.
— Gdzie jest twoj lord? — zapytal kapitan.
— Poszedl na bal, tak samo jak twoj.
— A jakie zostawil ci rozkazy, jesli wolno spytac?
— Powiedzial, zebym robil to, co uznam za konieczne dla osiagniecia zalozonych celow.
— Dostales to na pismie?
— Nie.
— Szkoda. Ja tez nie.
Spojrzeli po sobie nawzajem. Potem odezwal sie Wrangle:
— No wiec… w tej chwili nie ma zadnych niepokojow. Jako takich. Ojciec mi opowiadal, ze wszystko to dzialo sie tez za jego czasow. Twierdzil, ze trzeba tylko trzymac wszystko pod pokrywa. W koncu istnieje ograniczona liczba brukowcow.
— Juz prawie dziesiata — stwierdzil major. — Ludzie chyba niedlugo pojda spac.
Ich twarze promieniowaly rozpaczliwa nadzieja, ze wszystko sie uspokoilo. Nikt przy zdrowych zmyslach nie chcialby sie znalezc w sytuacji, kiedy powinien zrobic to, co uwaza za najlepsze.
— No coz, Clive, jesli tylko nie… — zaczal kapitan.
Przed namiotem wybuchlo jakies zamieszanie, a po chwili wszedl jakis czlowiek. Byl pokrwawiony, poczernialy od dymu, twarz mial poprzecinana rozowymi liniami w miejscach, gdzie struzki potu zmyly straszliwy