— Eee… rzeczywiscie. No tak. Jasne. Wydaje sie, ze o wiele dluzej. No wiec dlaczego, Fred, przychodze tutaj i odkrywam, ze wpusciles chyba caly pluton? Mam nadzieje, ze nie probowales znowu myslec metafizycznie, co?

— To sie zaczelo od brata Billy’ego Wigleta, sir — tlumaczyl nerwowo Colon. — A z nim przyszlo paru jego kolegow. Wszyscy z tej okolicy. I jest tez chlopak, z ktorym Nancyball sie wychowywal, i taki jeden, ktory jest synem sasiada Waddy’ego i Waddy chodzil z nim na piwo, no i…

— Ilu, Fred? — przerwal ze znuzeniem Vimes.

— Szescdziesieciu, sir. Moze teraz juz o kilku wiecej.

— I nie przyszlo ci do glowy, ze moga byc elementem jakiegos sprytnego planu?

— Nie, sierzancie, wcale. Bo jakos nie widze, zeby Wally Wiglet nalezal do sprytnego planu, sierzancie, a to dlatego, ze nie jest on wielkim myslicielem, sir. Przyjeli go do regimentu dopiero wtedy, kiedy ktos wymalowal L i P na jego butach. Bo wie pan, my ich znamy, sierzancie. Wiekszosc chlopakow zaciagnela sie na troche, zeby wyrwac sie z domu i moze pokazac tym zagranicznym ofermom, kto tu rzadzi. I nie spodziewali sie, ze w ich wlasnym miescie staruszki beda na nich pluly, sierzancie. To moze naprawde czlowieka zlamac. No i rzucanie w niego brukowcami tez, naturalnie.

Vimes sie poddal. To wszystko byla prawda.

— Dobrze — zgodzil sie. — Tylko ze jesli tak dalej pojdzie, wszyscy beda po naszej stronie barykady, Fred.

Ale istnieja przeciez gorsze rozwiazania, pomyslal.

Na ulicach zaplonely ogniska. Wyniesiono troche garnkow. Jednak wiekszosc ludzi zajmowala sie tradycyjna ankhmorporska rozrywka, to znaczy kreceniem sie po ulicach, zeby zobaczyc, co jeszcze moze sie stac.

— Co jeszcze moze sie stac, sierzancie? — zapytal Sam.

— Mysle, ze zaatakuja w dwoch miejscach — odparl Vimes. — Kawaleria wyjedzie za miasto i sprobuje wrocic przez Brame Rzezna, bo to sie wydaje najlatwiejsze. A piechota i… i reszta strazy, ktora nie przeszla na nasza strone, pewnie pod oslona ciemnosci przekradnie sie przez Bezprawny Most.

— Jest pan pewien, sir?

— Calkowicie — zapewnil Vimes.

W koncu przeciez to juz sie zdarzylo… czy jakos tak…

Rozmasowal grzbiet nosa. Nie mogl sobie przypomniec, kiedy ostatnio spal, naprawde spal, a nie drzemal albo byl nieprzytomny. Zdawal sobie sprawe, ze jego myslenie zaczyna sie troche rozmywac na brzegach. Ale wiedzial, jak przelamano barykady przy Kopalni Melasy. Podreczniki historii opisywaly to jednym zdaniem, lecz je zapamietal. Oblezenia, ktorych nie pokonala zdrada, padaly zawsze z powodu jakiejs malej furtki na tylach. To byl fakt historyczny.

— Mamy jeszcze godzine czy dwie — powiedzial. — Nie jestesmy az tak wazni. W okolicy panuje spokoj. Dopiero kiedy zaczna sie zastanawiac dlaczego, wtedy smieci sie rozsypia.

— Wielu ludzi sie tutaj przedostaje, sierzancie. Niektorzy z naszych mowia, ze z daleka slyszeli krzyki. Ludzie ciagle przychodza. Tam sa kradzieze i wszystko inne…

— Mlodszy funkcjonariuszu…

— Tak, sierzancie?

— Pamietacie, kiedy chcieliscie przylozyc maczuga temu draniowi od tortur, a ja was powstrzymalem?

— Tak, sierzancie.

— Wlasnie dlatego, moj chlopcze. Kiedy my sie zalamiemy, wszystko sie zalamie.

— No tak, sierzancie, ale pan tez czasem wali kogos w glowe.

— Interesujaca uwaga, mlodszy funkcjonariuszu. Logiczna i przemyslana, wygloszona czystym tonem, piekielnie bliskim bezczelnosci. Ale jest wielka roznica…

— A jaka, sierzancie?

— Sam to odkryjesz — odparl Vimes.

I pomyslal: odpowiedz brzmi „Bo ja to robie”. Przyznaje, nie jest najlepsza, bo tacy jak Carcer tez jej uzywaja, lecz tak naprawde do tego wszystko sie sprowadza. Oczywiscie, walenie w glowe powstrzymuje mnie rowniez przed zakluciem ich nozem, a szczerze mowiac — i ich przed zakluciem mnie. To tez dosc istotne.

Doszli do wielkiego ogniska na srodku ulicy. Na ogniu bulgotal kociol, a ludzie z miskami stali w kolejce.

— Niezle pachnie — zwrocil sie Vimes do osobnika, ktory wielka chochla mieszal powoli w kotle. — Ach, to ty… panie Dibbler.

— Nazywa sie Gulasz Zwyciestwa, sierzancie — poinformowal Dibbler. — Dwa pensy za miske albo gardlo sobie poderzne, co?

— Prawie dobrze — uznal Vimes i przyjrzal sie tajemniczym (a co gorsza, niekiedy przerazajaco znajomym) kawalkom plywajacym w metnej cieczy. — Co w tym jest?

— To gulasz — wyjasnil Dibbler. — Tak zawiesisty, ze wlosy rosna po nim na piersi.

— Owszem, widze wlasnie, ze niektore kawalki miesa juz teraz sa porosniete szczecina.

— Zgadza sie. To pokazuje, jak swietnie dziala!

— Wyglada… bardzo ladnie — stwierdzil Sam slabym glosem.

— Musi pan wybaczyc mlodszemu funkcjonariuszowi, panie Dibbler — oswiadczyl Vimes. — W domu nie nauczyli go jesc gulaszu, ktory do niego mruga.

Usiadl z miska i oparl sie plecami o mur. Popatrzyl na barykady. Ludzie dobrze sie przy nich napracowali, choc prawde mowiac, niewiele wiecej mieli do roboty. Tutejsza, w poprzek ulicy Bohaterow, miala czternascie stop wysokosci i nawet prymitywny parapet. Wygladala bardzo profesjonalnie.

Oparl sie wygodniej i przymknal oczy.

Uslyszal obok niepewne siorbanie — to mlody Sam kosztowal gulaszu. I po chwili:

— W koncu dojdzie tutaj do walki, prawda?

— Tak — potwierdzil Vimes, nie otwierajac oczu.

— Prawdziwej walki?

— Tak.

— Ale czy najpierw nie bedzie jakichs rozmow?

— Nie. — Vimes probowal ulozyc sie wygodniej. — Moze beda rozmawiac potem.

— Przeciez powinno byc na odwrot!

— Zgadza sie, chlopcze, ale to sprawdzona i skuteczna metoda.

Nie bylo nastepnych komentarzy. Vimes powoli osunal sie w sen.

Major Mountjoy-Standfast wiedzial, co sie stanie, jesli wysle gonca do palacu. „Co mam teraz robic, sir?” nie bylo wiadomoscia, jaka jego lordowska mosc chcialby uslyszec. Takiego pytania major nie powinien zadawac, zwlaszcza ze otrzymal calkiem jasne rozkazy. Barykady nalezy zburzyc, buntownikow odeprzec. Mocna reka wyrwac te chwasty. Jako dziecko probowal czasem mocna reka wyrywac chwasty; niekiedy trafial na pokrzywy i mial potem dlon wielkosci malego prosiaka.

Za barykada byli dezerterzy. Dezerterzy! Jak moglo do tego dojsc?

Barykada byla ogromna, obsadzona uzbrojonymi ludzmi, kryli sie za nia dezerterzy, a on mial rozkazy. Wszystko bylo jasne.

Gdyby tylko oni… no, gdyby sie buntowali. Jeszcze raz poslal na zwiad kawalerzyste Gabitassa i dostal raport, ze panuje tam spokoj. Najwyrazniej za barykadami toczylo sie normalne miejskie zycie, a to wiecej, niz mozna bylo powiedziec o chaosie po drugiej stronie. Gdyby choc strzelili do Gabitassa albo czyms w niego rzucili, byloby latwiej. Lecz zachowywali sie, no… porzadnie. Naprawde, wrogowie panstwa nie powinni sie tak zachowywac!

Jeden wrog panstwa stal teraz przed majorem. Gabitass nie wrocil z pustymi rekami.

— Zlapalem to, jak sie za mna skradalo — wyjasnil. I zwrocil sie do jenca: — Bylismy za barykada, co, maly?

— To umie mowic? — zdziwil sie major, obserwujac stworka.

— Naprawde nie musi sie pan tak zachowywac — oswiadczyl Nobby Nobbs.

— To taki uliczny urwis, sir — poinformowal kawalerzysta.

Major z uwaga przyjrzal sie wszystkiemu, co mogl zobaczyc z jenca — to znaczy za wielki helm i nos.

— Poszukajcie czegos, zeby to wyzej postawic, kapitanie — polecil i czekal.

Zolnierze znalezli stolek, ale trzeba przyznac, ze nie poprawilo to sytuacji. Tyle ze sprowokowalo nastepne

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату