Odstapil. Maniakalna wscieklosc zniknela tak szybko, jak sie pojawila.
— Taka jest moja rada — powiedzial. — Oczywiscie panowie sami najlepiej sie znaja na swojej pracy. Ja i ci z moich chlopcow, ktorzy pozostali, idziemy walczyc. Jestem pewien, ze ich lordowskie moscie beda zadowoleni ze wszystkiego, co panow zdaniem dalo sie zrobic.
Wyszedl. Niewymowni ruszyli za nim.
— Ehm… Dobrze sie czujesz, Clive? — zaniepokoil sie kapitan.
Widzial jedynie bialka oczu majora.
— Co za okropny czlowiek — stwierdzil cicho major.
— No… Tak, oczywiscie. Z drugiej strony…
— Tak, tak, wiem. Nie mamy wyboru. Otrzymalismy rozkazy. Ten… ten smierdziel ma racje. Jesli rankiem ta przekleta barykada nadal bedzie tam stala, to koniec z moja kariera. Twoja rowniez. Pokaz sily, twarda walka, nie brac jencow… tyle mowia rozkazy. Durne rozkazy.
Westchnal.
— Przypuszczam, ze moglibysmy odmowic… — zastanowil sie kapitan.
— Oszalales? I co potem? Nie badz glupi, Tom. Zbierz ludzi, kaz zaprzegac woly…Jesli juz trzeba, zrobmy z tego niezle przedstawienie. I miejmy to za soba.
Ktos nim potrzasnal. Vimes otworzyl oczy i spojrzal na wlasna twarz, mlodsza, mniej poorana zmarszczkami i bardziej przestraszona. — Co?
— Sprowadzili machiny obleznicze, sierzancie! Nadchodza ulica, sierzancie!
— Co? To kretynstwo! Tam jest najwyzsza barykada! Paru ludzi moze jej bronic!
Poderwal sie na nogi. To musi byc manewr odciagajacy! Ale glupi manewr! Akurat tutaj Waddy z kolegami ustawili w poprzek dwa ciezkie wozy, ktore staly sie jadrem solidnego muru z drewna i rupieci. Pozostalo tylko waskie, niskie przejscie, zeby ludzie mogli sie przedostac. Wkraczali do Republiki Ulicy Kopalni Melasy z glowami na wysokosci odpowiedniej dla delikatnego stukniecia, gdyby okazali sie zolnierzami. W tej chwili cisneli sie tamtedy jak szczury.
Vimes wspial sie na barykade i wyjrzal na zewnatrz. Z przeciwnego konca ulicy, otoczona plonacymi pochodniami, zblizala sie wielka sciana metalu. Tyle tylko dalo sie zobaczyc w miescie bez swiatel. Ale wiedzial, co to takiego.
Nazywano ja Gruba Marta i byla zamocowana na ciezkim wozie. Widywal juz takie machiny. Za wozem ida pewnie dwa woly, ktore je pchaja. Sciany nie sa z litego metalu, stanowia jedynie zewnetrzna powloke, by obroncy nie mogli podpalic drewnianych desek pod spodem. A wszystko sluzy tylko jako oslona dla ludzi, ktorzy — w tym przytulnym schronie — trzymaja wielkie i ciezkie haki na dlugich lancuchach…
Zaczepia je o barykade, odwroca woly w zaprzegu, moze dodadza jeszcze czworke zwierzat, a wtedy wszystko, co zostalo zbudowane z drewna, sie rozpadnie.
Pomiedzy wozem a barykada, probujac uciec przed zgnieceniem, klebila sie masa przerazonych ludzi.
— Ma pan jakies rozkazy, sierzancie? — zapytal Colon. Podciagnal sie obok Vimesa. Spojrzal na ulice. — O rany…
— Tak. W takich chwilach przydaje sie w strazy pare trolli — stwierdzil Vimes. — Mysle, ze Detr…
— Trolli? Ha, nie pracowalbym z zadnym trollem — oswiadczyl Colon. — Za tepe sa, zeby sluchac rozkazow.
Pewnego dnia sie przekonasz, pomyslal Vimes.
— No dobra — powiedzial. — Kazdy, kto nie ma albo nie powinien miec broni, niech sie wycofa jak najdalej. Wyslij Dickinsowi wiadomosc, ze potrzebujemy tu wszystkich, ktorych moze przyslac, ale… Czekaj!
Co sie zdarzylo poprzednio? Byly liczne akcje przeciwko barykadom, lecz mialy tylko odwrocic uwage, kiedy kawaleria zachodzila ich od zewnatrz. Czegos takiego jednak nie pamietal.
Popatrzyl na zblizajaca sie machine. Pod krawedzia kolyszacej sie sciany, po drugiej stronie, byla zwykle waska polka dla kusznikow, ktorzy mieli stamtad strzelac do kazdego, kto probowalby przeszkadzac oddzialowi burzacemu. I teraz, w zdradzieckim, migotliwym blasku pochodni Vimes dostrzegal tam twarz Carcera. Nawet z tej odleglosci bylo w jej wyrazie cos przerazliwie znajomego.
Swing nie zyl. A kiedy w ogolnym zamieszaniu wszyscy biegali bez celu, czlowiek stanowczy mogl dostac sie na szczyt dzieki samemu tupetowi. Mnie sie przeciez udalo, pomyslal Vimes.
Zszedl z barykady i zmierzyl wzrokiem swoich ludzi.
— Potrzebny mi ochotnik, nie, nie ty, Sam. Wiglet, ty sie nadasz. Twoj ojciec jest stolarzem, tak? No wiec za rogiem jest warsztat stolarski. Biegnij tam i przynies mi pare mlotkow, drewniane kliny albo dlugie gwozdzie… cos kolczastego. Biegiem, biegiem, juz!
Wiglet pognal wzdluz ulicy.
— Teraz… chwileczke… potrzeba mi swiezego imbiru, tak jakos za dwa pensy. Nancyball, pobiegnij za rog do aptekarza, dobrze?
— Na co sie przyda, sierzancie? — zdziwil sie Sam.
— Zeby poimbirowac to i owo.
Vimes zdjal helm i pancerz. Skinal na szczeline, przez ktora plynal strumien uciekinierow.
— Fred, musimy wyjsc tedy. Dasz rade zrobic nam przejscie?
— Postaram sie, sierzancie. — Colon wyprostowal ramiona.
— Zatrzymamy to dranstwo. Nie moga go przesuwac za szybko, a przy tym halasie i zamieszaniu nikt niczego nie zauwazy… Szybki jestes, Billy…
— Zlapalem wszystko, co bylo, sierzancie — wysapal Wiglet, ktory podbiegl, niosac nieduzy worek. — Wiem, co pan chce zrobic, sierzancie. Kiedy bylem dzieckiem, robilismy takie numery dla zabawy…
— Ja tez — przyznal Vimes. — O, jest juz moj imbir. Ach, znakomity. Az lzy staja w oczach. W porzadku, Billy? Gotowi, Fred.
Niezbedny okazal sie caly ciezar Colona, z popychajacym od tylu Vimesem, by przez wystraszony tlum dostac sie do swiata poza barykada. W ciemnosci Vimes przecisnal sie miedzy ludzmi do bocznej sciany machiny oblezniczej. Byla jak sunacy wzdluz ulicy wielki, powolny taran; z powodu tlumu poruszala sie szarpnieciami w tempie wolniejszym od spacerowego. Vimes wyobrazal sobie, ze Carcera pewnie bawi taka przejazdzka.
Skryl sie pod wozem, niezauwazony przez nikogo. Chwycil mlotek i klin z worka Wigleta.
— Zalatw lewe tylne kolo, Billy, i uciekaj.
— Ale sierzancie…
— To rozkaz. Wydostan sie stad, wroc i jak najszybciej sciagnij ludzi z ulicy. Juz!
Vimes przeczolgal sie do jednego z przednich kol i czekal w gotowosci, trzymajac klin miedzy kolem a osia. Gdy woz zatrzymal sie na moment, wcisnal klin w szczeline i dobil mlotkiem. Zdazyl uderzyc jeszcze raz, nim woz zaskrzypial, sugerujac, ze woly znowu pchnely. Wyczolgal sie z powrotem i odebral worek od Billy’ego. Niski straznik obejrzal sie jeszcze i z ociaganiem wypelzl miedzy las nog.
Vimes zdazyl wbic trzeci klin, nim gdzies z tylu rozlegly sie glosne krzyki — sygnal, ze brak postepow zostal zauwazony. Kola zakolysaly sie i zablokowaly jeszcze mocniej. Teraz raczej spadna, niz kliny dadza sie wyjac.
Jednak woly to bardzo silne zwierzeta. Dostateczna ich liczba nie mialaby zadnych klopotow z pociagnieciem wozu razem z barykada. Ale mile, naprawde mile jest to, ze ludzie traktuja barykade jak cos, na co trzeba sie dostac, nie cos, zza czego sie wychodzi…
Vimes przemykal sie w halasliwej, chaotycznej ciemnosci. Byli tu zolnierze, straznicy i uciekinierzy, a wszyscy przeklinali i krzyczeli na siebie. W migotliwych cieniach Vimes stanowil jedynie kolejna sylwetke w tlumie. Z pewna mina przecisnal sie dookola, do wytezajacych sily wotow i poganiacza szturchajacego zwierzeta kijem. Humor poprawil mu fakt, iz czlowiek ow wyglada na takiego, ktory zalicza szesc trafien z dziesieciu przy pytaniu, „Jak sie nazywasz?”.
Nawet sie nie zatrzymal. Najwazniejsze, to nie dac temu drugiemu szansy na powiedzenie „Ale…”, nie wspominajac nawet o „A niby za kogo sie pan uwazasz, do demona?”. Odsunal poganiacza i przyjrzal sie ponuro mokrym od potu zwierzakom.
— No tak… Widze juz, na czym polega problem — stwierdzil tonem czlowieka, ktory o wolach wie wszystko. — Dostaly glagicy. Ale zaraz cos na to poradzimy. Przytrzymaj mu ogon… Szybciej, czlowieku!
Poganiacz wolow zareagowal na rozkazujacy ton. Vimes chwycil grudke imbiru. No to jazda, pomyslal.