Przynajmniej jest tam cieplo w taka chlodna noc.
— W porzadku, teraz ten drugi… juz. Gotowe. Teraz pojde z drugiej strony, zeby… no, po prostu pojde… — wymamrotal Vimes i odbiegl w mrok.
Przecisnal sie przez tlum i zanurkowal w maly otwor.
— Juz dobrze, sierzancie. Wypatrzylem, ze pan wraca, przez krzesla z jadalni pani Rutherfordowej — powiedzial Fred Colon i postawil go na nogi. — Zatrzymal ja pan, nie ma co! Naprawde… ugh…
— Tak jest, nie podawaj mi reki, dopoki sie nie umyje. — Vimes ruszyl do pompy.
Nadstawial ucha, czy zza barykady nie dobiegna jakies niezwykle odglosy. Przez kilka sekund nie bylo zadnych. A potem uslyszal.
Po jego wizycie u wolow przez dluzsza chwile nic sie nie dzialo. Tyle ze — bardzo powoli — zwierzeta zaczely zezowac, a potem — rowniez powoli — slepia zaszly im krwia. Wiele trzeba czasu, by cos zaczelo sie dziac w glowie wolu, ale kiedy juz zacznie, dzieje sie poteznie.
Muczenie zabrzmialo z poczatku cicho, lecz stopniowo nabieralo mocy. Byl to niski glos, ktory przetaczal sie po pradawnej tundrze i niosl owczesnym ludziom wiadomosc, ze oto nadchodzi kolacja albo smierc, a w obu wypadkach bardzo wkurzona. Byl to glos wielkiej bestii, jednak wciaz jeszcze za malej, by pomiescic wszelkie emocje, jakie wzbieraja w jej wnetrzu. A teraz brzmial w duecie.
Vimes, ktory wciagnal sie na szczyt barykady, zobaczyl uciekajacych ludzi. Potem cala Gruba Marta zadygotala. Nie robilo to wielkiego wrazenia, jesli czlowiek nie wiedzial, ze wlasnie szarpnelo sie na bok kilka ton drewna. Rozlegly sie trzaski, dwa zablokowane kola Grubej Marty odpadly, a calosc runela w chmurze plomieni, odlamkow, dymu i kurzu.
Vimes liczyl pod nosem. Doszedl do dwoch, gdy kolo wytoczylo sie z dymu i pomknelo ulica. To dzieje sie zawsze.
Ale zamieszanie jeszcze sie nie skonczylo. Woly, zaplatane w resztki dyszli i uprzezy, staly sie rozwscieczona i zlaczona bestia, ktora tylko szesc nog z osmiu moze postawic na ziemi. Dosc nierowno, lecz z zadziwiajaca predkoscia popedzily w kierunku przeciwnym do barykady.
Inne woly, czekajace na wielkie ciagniecie, patrzyly, jak koledzy sie zblizaja. Juz wczesniej byly niespokojne po upadku machiny, a teraz owial je smrod przerazenia i wscieklosci; sprobowaly sie oddalic i wbiegly na czekajacych za nimi lucznikow, ktorzy z kolei usilowali wbiec na kawalerie. Konie nie mialy sklonnosci do uprzejmego traktowania uzbrojonych ludzi, a znalazly sie takze w stanie pewnego zaniepokojenia. Wyladowaly sie wiec, kopiac wsciekle kazdego, kto sie zblizyl.
Z barykady trudno bylo ocenic, co dzialo sie potem. Jednak odglosy brzmialy bardzo interesujaco i dosc dlugo.
Sierzant Colon zamknal usta.
— Niech to wszystkie demony, sierzancie — rzekl z podziwem.
W oddali brzeknelo rozbijane szklo.
— Oni tu wroca — stwierdzil Vimes.
— Tak, ale nie wszyscy — odparl Wiglet. — Dobra robota, sierzancie.
Vimes spojrzal w tyl. Sam wpatrywal sie w niego szeroko otwartymi oczami, jak typowa ofiara ataku kultu bohatera.
— Mialem szczescie, chlopcze — powiedzial. — Ale zawsze warto pamietac o drobnych szczegolach i nie bac sie zabrudzic sobie rak.
— Teraz mozemy wygrac, sierzancie — szepnal Sam.
— Nie, nie mozemy. Ale mozemy odsunac przegrana, az nie bedzie juz taka bolesna. — Vimes zwrocil sie do pozostalych. — No dobra, chlopcy, wracamy do pracy. Mielismy troche zabawy, lecz ranek jeszcze daleko.
Wiesci sie rozeszly, zanim jeszcze zsunal sie z barykady na ziemie. Tlum klaskal, a ci z bronia dumnie wypinali piersi. Pokazalismy im, co? Nie lubia smaku zimnej stali, ci… no… ci inni mieszkancy Ankh-Morpork! Pokazemy im jeszcze, co?
A cala akcja wymagala tylko paru klinow, troche surowego imbiru i wiele szczescia. Drugi raz cos takiego sie nie uda.
Moze nie musi… Pamietal, co wtedy slyszal o zamachu. Wszystko bylo niezwykle tajemnicze. Winder zostal zabity w sali pelnej ludzi, a jednak nikt niczego nie widzial. Sugerowano uzycie magii, czemu gwaltownie zaprzeczyli magowie. Niektorzy historycy uwazali, ze zamach sie udal, poniewaz pilnujacych palacu zolnierzy odeslano do szturmowania barykad, ale to nie odpowiadalo na podstawowe pytanie. Dla kogos, kto potrafi zasztyletowac czlowieka w jasno oswietlonej sali pelnej ludzi, paru gwardzistow w ciemnosci nie byloby chyba zadna przeszkoda.
Oczywiscie, gdy Snapcase zostal juz Patrycjuszem, i tak nikt nie staral sie specjalnie wyjasnic faktow. Ludzie wypowiadali opinie w rodzaju „mozliwe, ze nigdy nie poznamy prawdy”, co w osobistym slowniku Vimesa oznaczalo: „Znam prawde, albo mysle, ze ja znam, i mam wsciekla nadzieje, ze nie wyjdzie na jaw, bo wszystko jest juz dobrze poukladane”.
A moze nie przegramy?
Keel nie rozbil Grubej Marty. W tamtej terazniejszosci nie zostala uzyta. Zolnierze nie byli tak glupi, zeby tego probowac. Takie zabawki sa skuteczne przy niewielkich barykadach obsadzonych przez cywilow, ale moga budzic tylko smiech, kiedy wystawia sie je przeciwko solidnym umocnieniom bronionym przez zawodowcow. Teraz zostal z niej wrak, wiec atakujacy musza szybko stworzyc jakis nowy plan. A czas plynie…
Moze nie przegramy?
Musza tylko sie utrzymac. Ludzie na szczycie maja krotka pamiec. Winder tajemniczo umarl, niech zyje lord Snapcase! I nagle wszyscy buntownicy staja sie bohaterskimi bojownikami o wolnosc. A na cmentarzu zostaje siedem pustych grobow…
Czy wtedy zdola powrocic? Przypuscmy, ze madame miala racje i zaproponuja mu stanowisko dowodcy, nie zeby go przekupic, ale dlatego ze zasluzyl? To by zmienilo historie!
Wyjal cygarnice i spojrzal na inskrypcje.
Zastanowmy sie, pomyslal. Gdybym nigdy nie spotkal Sybil, to bysmy sie nie pobrali, ona nie kupilaby mi cygarnicy, wiec teraz bym na nia nie patrzyl…
Wpatrywal sie pilnie w ozdobne wygrawerowane litery, niemal pragnac, by zniknely… Nie zniknely.
A ten stary mnich mowil, ze cokolwiek sie zdarzy, juz pozostaje. Vimes wyobrazil sobie Sybil, Marchewe, Detrytusa i cala reszte, zastyglych w chwili, po ktorej juz nigdy nie przyjdzie nastepna.
Chcial wrocic do domu. Chcial tak bardzo, ze drzal na sama mysl o tym. Ale jesli cena za to ma byc sprzedanie tych dobrych ludzi nocy, jesli cena jest wypelnienie tych grobow, jesli cena jest rezygnacja z walki, z uzycia kazdej znanej sztuczki… to jest za wysoka.
Nie podejmowal decyzji; wiedzial o tym. Wszystko dzialo sie o wiele nizej od obszarow mozgu, gdzie podejmowane sa decyzje. To bylo cos wbudowanego. Nie istnial zaden wszechswiat, nigdzie, w ktorym Sam Vimes by ustapil, poniewaz wtedy nie bylby juz Samem Vimesem.
Napis wciaz trwal na srebrze, choc teraz troche rozmazany, poniewaz lzy wzbieraly Vimesowi w oczach. To byly lzy gniewu, przede wszystkim na samego siebie. Nic juz nie mogl zrobic. Nie kupowal biletu i nie chcial tu przychodzic, ale teraz pedzil ze wszystkimi i nie mogl wysiasc az do konca.
Co jeszcze mowil ten stary mnich? Historia znajdzie sposob? No coz, powinna wiec wpasc na naprawde dobry pomysl, gdyz teraz musi sie zmierzyc z Samem Vimesem.
Uniosl glowe i zobaczyl, ze przyglada mu sie mlody Sam.
— Nic panu nie jest, sierzancie?
— Nie, wszystko dobrze.
— Tylko ze siedzi pan tu od dwudziestu minut i patrzy na swoje cygara.
Vimes odchrzaknal, schowal cygarnice i wzial sie w garsc.
— Oczekiwanie to polowa przyjemnosci — powiedzial.
Noc plynela wolno. Dotarly wiesci z barykad przy mostach i bramach. Byly jakies ataki, ale raczej w celu wyprobowania sily woli obroncow niz dokonania powaznego wylomu. Przybywalo coraz wiecej dezerterow.
Jednym z powodow wysokiego poziomu dezercji bylo to, ze ludzie o praktycznych umyslach szybko rozpracowali subtelne zasady ekonomii. W Republice Ulicy Kopalni Melasy brakowalo okazalych i waznych gmachow — tych, ktore tradycyjni rewolucjonisci powinni zdobywac. Nie miala urzedow panstwowych ani bankow, a swiatyn zaledwie kilka. Byla praktycznie calkiem pozbawiona istotnych budynkow miasta.