Skrytobojca, prawdziwy skrytobojca musial na takiego wygladac: czarne ubranie, buty, kaptur i cala reszta. Gdyby mogli nosic dowolna odziez, dowolne przebranie, to jak czlowiek moglby sobie z nimi radzic? Musialby caly dzien siedziec w malym pokoju, z naladowana kusza wymierzona w drzwi.

Nie mogli zabijac ludzi, ktorzy nie sa zdolni do obrony (chociaz czlowiek wart wiecej niz 10 000 AM$ rocznie automatycznie uznawany byl za zdolnego do obrony, a przynajmniej do zatrudnienia ludzi, ktorzy zajeliby sie tym zamiast niego).

Musieli tez dac celowi szanse.

Ale na niektorych naprawde nie bylo rady. Godne ubolewania, jak wielu wladcow zostalo inhumowanych przez ludzi w czerni, poniewaz nie poznali szansy, gdy ja zobaczyli, nie wiedzieli, kiedy posuneli sie za daleko, nie dbali o to, ze zyskali zbyt wielu wrogow, nie umieli odczytac znakow, nie potrafili odejsc po przywlaszczeniu umiarkowanej i akceptowalnej sumy w gotowce. Nie zdawali sobie sprawy, ze zatrzymala sie machina, ze swiat dojrzal do zmiany, ze nadeszla pora, by wiecej czasu spedzac z rodzina, gdyz wkrotce mieli go spedzac z przodkami.

Oczywiscie, gildia nie inhumowala wladcow z wlasnej inicjatywy. Po prostu zawsze byla pod reka, gdy ktos jej potrzebowal.

Dawno temu istniala tradycja wylaniania tak zwanego Fasolowego Krola. Pewnego ustalonego dnia roku wszystkim mezczyznom klanu podawano specjalna potrawe. Ukryte w niej bylo jedno upieczone na twardo ziarno fasoli. I ten, ktory je znalazl — byc moze po udzieleniu mu pomocy dentystycznej — uznany byl za krola. Byl to calkiem tani system i dzialal znakomicie, prawdopodobnie dlatego, ze sprytni, niscy, lysi ludzie, ktorzy naprawde rzadzili i przez jakis czas obserwowali mozliwych kandydatow, byli ekspertami w dyskretnym wkladaniu fasoli do wlasciwej miski.

Kiedy dojrzewaly plony, klan rozkwital i ziemia byla zyzna, krol rozkwital takze. Ale kiedy, we wlasciwym czasie, zboze przestawalo rosnac, powracal lod, a zwierzeta stawaly sie nie wiadomo czemu jalowe, sprytni, niscy, lysi ludzie ostrzyli swe dlugie noze, uzywane przede wszystkim do scinania jemioly.

A w odpowiednia noc jeden z nich szedl do swojej jaskini i starannie piekl jedna mala fasolke.

Oczywiscie, tak bylo, zanim ludzie sie ucywilizowali. Obecnie nikt juz nie musi jesc fasoli.

Ludzie nadal pracowali przy barykadach. Stalo sie to czyms jak powszechne hobby, rodzajem grupowego remontu mieszkania. Pojawily sie wiadra gasnicze, niektore pelne wody, inne piasku. W niektorych punktach barykady wydawaly sie bardziej niedostepne od miejskich murow, biorac pod uwage, jak czesto z tych ostatnich wykradano kamien.

W miescie czasem odzywaly sie bebny i slychac bylo maszerujacych zolnierzy.

— Sierzancie!

Vimes spojrzal w dol. Na szczycie drabiny, siegajacej powierzchni ulicy, pojawila sie twarz.

— Och, panna Battye! Nie wiedzialem, ze jest pani z nami.

— Nie zamierzalam, ale nagle wyrosla ta wielka sciana…

Wspiela sie na sama gore. Niosla nieduze wiaderko.

— Doktor Lawn przesyla pozdrowienia i pyta, jak to sie stalo, ze jeszcze pan nikogo nie pobil — powiedziala, stawiajac kubelek na deskach. — Mowi, ze kazal wyszorowac trzy stoly, dwa wiadra smoly stoja na ogniu, szesc pan zwija bandaze, a do tej chwili musial sie zajac tylko krwotokiem z nosa. Rozczarowal go pan. Tak mowi.

— Prosze mu przekazac: ha, ha, ha — odparl Vimes.

— Przynioslam panu sniadanie — powiedziala Sandra.

A Vimes uswiadomil sobie, ze na dole, raczej nieprzesadnie starajac sie ukryc, stoi kilku jego chlopakow. I chichocza.

— Grzybki? — zapytal.

— Nie — zapewnila dziewczyna. — Mam panu powtorzyc, ze juz jest jutro, wiec dostanie pan wszystko, o czym marzyl…

Przez moment Vimes nie byl pewien, dokad niesie go swiat.

— Jajko na twardo — wyjasnila Sandra. — Ale Sam Vimes stwierdzil, ze pewnie woli pan plynne zoltko i pare grzanek pocietych w zolnierzyki.

— Tak samo jak on — potwierdzil Vimes slabym glosem. — Domyslny jest chlopak…

Rzucil jajko w powietrze, by je zlapac, kiedy bedzie spadalo. Zamiast tego zabrzmial odglos jakby zamykajacych sie nozyc. W dol opadl deszcz plynnego zoltka i kawalki skorupki. A potem deszcz strzal.

Gwar rozmow sie wzniosl. Madame podeszla do grupy otaczajacej lorda Windera. I jakby magicznie, w ciagu dziesieciu sekund zostali sami, gdyz wszyscy pozostali zauwazyli na drugim koncu sali jakies osoby, z ktorymi koniecznie musieli porozmawiac.

— Kim jestes? — zapytal Winder i przyjrzal jej sie z uwaga, jaka mezczyzna poswieca kobiecie, kiedy podejrzewa ja o ukrywanie broni.

— Madame Roberta Meserole, panie.

— Ta z Genoi? — Winder parsknal, co bylo nieudana proba chichotu. — Slyszalem rozne historie o Genoi.

— Zapewne moglabym opowiedziec jeszcze kilka, panie — zapewnila madame. — Ale w tej chwili czas juz na tort.

— Tak — zgodzil sie Winder. — A slyszala pani, ze mielismy tu dzis wieczorem jeszcze jednego skrytobojce? Ciagle probuja, wie pani. Jedenascie lat i ciagle probuja. Ale zalatwiam ich za kazdym razem, chocby nie wiem jak sie skradali.

— Brawo, wasza lordowska mosc — pochwalila madame.

Pomagalo, ze byl niemilym osobnikiem, paskudnym do szpiku kosci. W pewnym sensie bylo wtedy latwiej.

Odwrocila sie i klasnela w dlonie. Zaskakujace, ale ten cichy odglos spowodowal nagle przerwanie wszystkich rozmow.

Podwojne drzwi na koncu sali otworzyly sie i w progu staneli dwaj trebacze. Zajeli pozycje po obu stronach wejscia…

— Zatrzymac ich! — wrzasnal Winder i uchylil sie.

Dwoch jego gwardzistow przebieglo przez sale i wyrwalo przestraszonym trebaczom instrumenty. Trzymali je z najwyzsza ostroznoscia, jakby sie bali, ze wybuchna albo wypuszcza niebezpieczny gaz.

— Zatrute strzalki — wyjasnil Winder z satysfakcja. — Nigdy dosc ostroznosci, madame. W tej pracy czlowiek uczy sie uwazac na kazdy cien. No dobrze, niech zagraja. Ale zadnych trabek. Nie cierpie, kiedy celuja we mnie jakies rury.

Na drugim koncu sali odbyla sie nerwowa narada, po czym pozbawieni instrumentow trebacze wyprostowali sie i jak najlepiej umieli, odgwizdali melodie.

Lord Winder zasmial sie, kiedy wjechal tort. Byl pietrowy, mniej wiecej wysokosci czlowieka i grubo pokryty lukrem.

— Sliczny — powiedzial, gdy goscie zaczeli bic brawo. — Lubie troche rozrywki na przyjeciach. I to ja mam go kroic, prawda?

Cofnal sie o kilka krokow i skinal na gwardzistow.

— Do roboty, chlopcy.

Miecze kilka razy przebily najwyzsza warstwe. Gwardzisci spojrzeli na Windera i pokrecili glowami.

— Na swiecie bywaja karly — rzekl.

Zaatakowali druga warstwe, ale znowu nie napotkali oporu wiekszego, niz moga stawiac suszone owoce, ciasto i warstwa marcepanu z cukrowym lukrem.

— Moze kleczec — mruknal Winder.

Publicznosc przygladala sie ze stezalymi usmiechami. Kiedy stalo sie jasne, ze tort jest caly z ciasta i niezamieszkany, poslano po kosztowacza potraw. Wiekszosc gosci go rozpoznala. Nazywal sie Spymould i podobno zjadl w swoim czasie tyle trucizn, ze byl teraz odporny na wszystko. Mowiono, ze codziennie zjada ropuche, by utrzymac sie w formie. Plotka glosila rowniez, ze od jego oddechu czernieje srebro.

Wybral porcje tortu i zaczal w zadumie smakowac, kierujac wzrok ku gorze.

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату