— Hm… — odezwal sie po chwili.
— I co? — zapytal Winder.
— Przykro mi, panie. Nic. Juz myslalem, ze jest tam domieszka cyjanku, ale nic z tego. To tylko migdaly.
— Zadnej trucizny? — upewnil sie Patrycjusz. — Chcesz powiedziec, ze jest jadalny?
— No tak. Bylby lepszy z ropucha, ale to tylko moja opinia.
— Czy teraz sluzba moze go juz serwowac, panie? — spytala madame.
— Nie ufaj sluzbie podajacej jedzenie. Podejrzane typy. Moga czegos dosypac.
— Czy zgodzisz sie zatem, panie, bym ja to zrobila?
— Tak, moze byc. — Winder obserwowal ja czujnie. — Wezme dziewiaty kawalek, ktory pani ukroi.
W rzeczywistosci jednak porwal piaty, tryumfalnie, jakby ocalil z katastrofy cos cennego.
Tort zostal podzielony, a obiekcje lorda Windera do sluzby serwujacej jedzenie rozwialy sie, kiedy owo jedzenie mialo byc serwowane innym. Przyjecie rozproszylo sie nieco, gdy goscie rozwazali odwieczny problem, jak mozna trzymac talerzyk i kieliszek oraz jesc rownoczesnie, nie uzywajac tego malego urzadzonka przytrzymujacego kieliszek, ktore mocuje sie do brzegu talerzyka i z ktorym czlowiek wyglada jak czterolatek. Wymaga to wielkiej koncentracji i pewnie z tego powodu wszyscy byli niezwykle zajeci soba.
Otworzyly sie drzwi. Ktos wszedl do sali. Winder spojrzal nad brzegiem talerzyka.
To byl ktos smukly, w masce i kapturze, odziany w czern.
Winder patrzyl. Wokol niego glosniej zaszumialy rozmowy. Patrzacy z gory moglby zauwazyc pewna tendencje towarzyskich nurtow przyjecia: pozostawialy szeroka, pusta sciezke od drzwi az do Windera, ktoremu nogi odmowily posluszenstwa.
Idac niespiesznie, zamaskowany gosc siegnal za plecy; po chwili w kazdej rece trzymal niewielka pistoletowa kusze. Rozlegly sie dwa ciche „tik” i obaj gwardzisci osuneli sie na podloge. Zabojca rzucil kusze za siebie i szedl dalej. Jego kroki byly calkowicie bezglosne.
— Brw — wykrztusil Winder, wytrzeszczajac oczy.
Usta mial otwarte i zapchane tortem. Ludzie paplali miedzy soba. Gdzies ktos opowiedzial jakis zart. Zabrzmial smiech, moze odrobine bardziej ostry, niz bylby normalnie. Poziom gwaru znowu sie podniosl.
Winder zamrugal. Skrytobojcy tak sie nie zachowuja. Zakradaja sie. Korzystaja z cieni. To nie moze sie zdarzac w prawdziwym zyciu, tylko w snach.
A teraz ta kreatura stala przed nim. Upuscil lyzeczke. Zadzwieczala o podloge i nagle zapadla cisza.
Jest jeszcze jedna regula. Jesli to tylko mozliwe, inhumowany powinien zostac poinformowany, kim jest skrytobojca i kto go przysyla. Gildia uwazala, ze to uczciwe. Winder nie wiedzial o tym, zreszta ow fakt nie byl powszechnie oglaszany. Mimo to jednak, stezaly ze zgrozy, z szeroko otwartymi oczami, zadal wlasciwe pytanie.
— Kto cie przyslal?
— Przybywam z miasta — odparl zabojca, obnazajac waska, srebrzysta klinge.
— Kim jestes?
— Mysl o mnie jak o… swojej przyszlosci.
Zabojca cofnal miecz do pchniecia, ale bylo juz za pozno — dziela dokonalo bardziej subtelne ostrze grozy. Winder posinial, szeroko otwartymi oczami wpatrywal sie w nicosc, a z krtani, poprzez okruchy tortu, wydobyl glos, bedacy polaczeniem charczenia i westchnienia.
Zabojca opuscil miecz, przez chwile stal nieruchomo wsrod dzwieczacej ciszy, az w koncu powiedzial:
— Buu…
Wyciagnal dlon w rekawiczce i pchnal Patrycjusza. Winder zwalil sie na plecy; talerzyk wypadl mu z dloni i roztrzaskal sie na plytach podlogi.
Skrytobojca wysunal nieskrwawiony miecz na odleglosc ramienia i upuscil go obok trupa. Potem odwrocil sie, odszedl powoli po marmurowych plytach i zamknal za soba podwojne drzwi. Echa ucichly.
Madame odliczyla wolno do dziesieciu i dopiero wtedy zaczela krzyczec. Uznala, ze to dostatecznie dlugo.
Lord Winder wstal i zmierzyl wzrokiem okryta czernia postac.
— Jeszcze jeden? Jak sie tu zakradles?
JA SIE NIE ZAKRADAM.
Winder mial wrazenie, ze jego umysl jest jeszcze bardziej zamglony niz przez ostatnie lata, jednak byl pewien tortu. Jadl tort, a teraz juz go nie mial. Zobaczyl go poprzez mgle. Porcja tortu byla na pozor bliska, ale kiedy sprobowal po nia siegnac — bardzo daleka.
Zaczal sobie uswiadamiac pewne fakty.
— Och… — powiedzial.
TAK, potwierdzil Smierc.
— Nie mam nawet czasu, zeby dokonczyc tort?
NIE. NIE MA JUZ CZASU, NAWET NA TORT. DLA CIEBIE TORT SIE SKONCZYL. DOTARLES DO KONCA TORTU.
Hak uderzyl o sciane obok Vimesa. Wzdluz barykady rozlegly sie wolania. Nadlecialy kolejne haki i wgryzly sie w drewno.
Znowu deszcz strzal zabebnil o dachy domow. Atakujacy nie byli jeszcze gotowi, by ryzykowac trafienie wlasnych ludzi, ale strzaly pekaly i odbijaly sie od bruku ulicy w dole. Vimes slyszal krzyki i brzek grotow o pancerze.
Jakis dzwiek kazal mu sie odwrocic. Glowa wysunela sie naprzeciw niego, a twarz pod helmem zbladla z przerazenia, kiedy poznala Vimesa.
— To bylo moje jajko, ty draniu! — wrzasnal i walnal piescia w nos. — I zolnierzyki!
Zolnierz spadl do tylu, sadzac po odglosach — na innych wspinajacych sie. Ludzie krzyczeli wzdluz calego parapetu. Vimes siegnal po palke.
— Na nich, chlopcy! — wrzasnal. — Palki! Zadnych zabaw! Walic po palcach, niech grawitacja zrobi swoje! Niech spadaja!
Schylil sie, przycisnal do drewna i sprobowal znalezc jakis otwor, by wyjrzec…
— Sciagneli wielkie balisty — odezwala sie Sandra, ktora znalazla szczeline kilka stop dalej. — Maja…
Vimes odciagnal ja na bok.
— Co ty tu jeszcze robisz? — ryknal.
— Jest bezpieczniej niz na ulicy! — krzyknela, stajac z nim nos w nos.
— Nie, ktorys z tych hakow moze cie trafic! — Wyjal noz. — Masz, wez to… Jak zobaczysz gdzies line, to ja przetnij!
Przebiegal za oslona chwiejnego parapetu, ale widzial, ze obroncy dobrze sobie radza. Zreszta nie wymagalo to geniuszu taktycznego. Ludzie na poziomie ulicy strzelali przez wszystkie szczeliny, jakie udalo im sie znalezc, a choc dokladne celowanie nie bylo latwe, nie bylo tez konieczne. Nic tak dobrze nie utrudnia ludziom skupienia sie na pracy jak swist i stuk strzal dookola.
Wspinajacy sie byli za bardzo stloczeni. Musieli byc. Gdyby probowali atakowac szerokim frontem, na kazdego czekaloby trzech obroncow. Za to teraz wchodzili sobie w droge, a kazdy, ktory spadal, pociagal za soba kilku innych. Barykada miala pod dostatkiem szczelin i otworow, by kazdy obronca z pika mogl solidnie szturchac tych, ktorzy wdrapuja sie od zewnatrz.
To przeciez glupie, myslal Vimes. Trzeba chyba tysiaca ludzi, zeby przelamac obrone, a i to dopiero wtedy, kiedy ostatnia piecdziesiatka wbiegnie po zboczu zbudowanym z trupow calej reszty. Ktos po drugiej stronie znow dokonal przemyslen w stylu „uderzymy na nich w najmocniejszym punkcie, by pokazac, ze nie zartujemy”. Na bogow, czy tak wygrywalismy wojny?
A jak ja bym to zalatwil? Powiedzialbym Detrytusowi: „Detrytus, usuncie te barykade” i zadbal o to, zeby obroncy slyszeli. Tak bym zrobil. I po problemie.
Dalej na parapecie rozlegl sie wrzask. Hak trafil jednego ze straznikow i przyciagnal go mocno do drewna. Vimes dotarl tam na czas, by zobaczyc, jak hak wbija sie w cialo przez pancerz i kolczuge, atakujacy podciaga sie…