Zlapal go jedna reka na ramie z mieczem, a druga wyprowadzil cios. Zolnierz runal w chaos na dole.

Trafionym straznikiem okazal sie Nancyball. Twarz mial sinoblada, bezglosnie otwieral i zamykal usta, a krew zbierala sie w kaluze wokol jego stop i przeciekala miedzy deskami.

— Trzeba to z niego wyciagnac… — powiedzial Wiglet, chwytajac hak.

Vimes go odepchnal. Kilka strzal swisnelo im nad glowami.

— To tylko narobi wiekszych szkod. Zawolaj paru ludzi, zdejmijcie go stad bardzo ostroznie i zaniescie do Lawna.

Vimes chwycil palke Nancyballa i opuscil ja na helm nastepnego wspinacza.

— Jeszcze oddycha, sierzancie! — zawolal Wiglet.

— Pewnie, pewnie — zgodzil sie Vimes. Zadziwiajace, jak bardzo ludzie pragna zobaczyc oznaki zycia w zwlokach przyjaciela. — Wiec bierz sie do roboty i zanies go do lekarza.

A jako czlowiek, ktory w swoim czasie widzial juz wielu rannych, dodal w myslach: Jesli Lawn zdola go jakos polatac, moze stworzyc wlasna religie.

Szczesliwy napastnik, ktory dostal sie na szczyt barykady i nagle odkryl, ze jest przerazliwie samotny, rozpaczliwie probowal uderzyc mieczem. Vimes wrocil do pracy.

Ankh-Morpork dobrze sobie radzilo w takich sytuacjach. Nauczylo sie sobie radzic, choc nikt nigdy o tym nie dyskutowal. Wydarzenia raczej plynely niz nastepowaly — to znaczy, ze czasem naprawde trudno bylo dostrzec granice miedzy „jeszcze niezrobione” a, „juz sie tym zajeto, staruszku”. Tak sie to dzialo. Wydarzeniami sie zajmowano.

Snapcase przybyl po dwudziestu minutach, a po dwudziestu pieciu zostal zgodnie z prawem zaprzysiezony jako Patrycjusz, magicznie stal sie lordem Snapcase i zasiadl w Podluznym Gabinecie. Czas ten obejmowal takze minute ciszy dla uczczenia pamieci zmarlego lorda Windera, ktorego cialem ktos sie zajal.

Niektorym doradcom wskazano drzwi, choc bez zbytnich nieprzyjemnosci, i nawet Spymouldowi pozwolono spokojnie usunac hodowle ropuch. Ale ci, ktorzy palili w kominkach, odkurzali meble i zamiatali podlogi, zostali, tak jak zostali poprzednio. Oni rzadko zwracali czyjas uwage, moze nawet nie wiedzieli, kto jest ich pracodawca, a zreszta byli zbyt uzyteczni i wiedzieli, gdzie trzyma sie miotly. Lordowie przychodza i odchodza, a kurz zbiera sie caly czas.

I nastal poranek nowego dnia, ktory z dolu wygladal calkiem jak stary.

Po jakims czasie ktos podniosl kwestie walk, ktorymi pilnie nalezalo sie zajac.

Starcia trwaly wzdluz calej barykady, ale rozstrzygniecia byly dosc jednostronne. Przyniesiono drabiny obleznicze i tu czy tam zolnierze zdolali sie przedostac na parapet. Nie potrafili jednak zgromadzic wiekszych sil w jednym punkcie. Obroncy znacznie przewyzszali atakujacych liczba, w dodatku nie wszyscy byli mezczyznami. Vimes szybko odkryl naturalna msciwosc staruszek, ktore — kiedy przychodzilo do walki z zolnierzami — nie mialy zadnego wyczucia regul. Wystarczylo dac takiej babci dzide i otwor, by mogla ja wysunac, a mlodzi ludzie po drugiej stronie mieli powazne klopoty.

Reg Shoe wpadl na genialny pomysl, by jako broni uzywac stekow. Szturmujacy nie pochodzili z domow, w ktorych stek pojawial sie na stole. Mieso bylo raczej przyprawa niz glownym daniem. A tu i tam zolnierze, ktorzy dotarli na szczyt barykady, w ciemnosciach, slyszac w dole jeki i krzyki bardziej pechowych towarzyszy, nagle czuli, ze wyrywaja im bron z reki ich dobrze odzywieni byli koledzy. Ci koledzy nie byli okrutni i kierowali pokonanych drabina w dol, po wewnetrznej stronie, gdzie czekaly steki z jajkami i pieczone kurczaki, a takze obietnica, ze po rewolucji bedzie mozna tak jadac codziennie.

Vimes nie chcial, by wiesci o tym sie rozeszly. Bal sie szturmujacego barykady tlumu chetnych.

Ale babcie… Och, babcie… Ulice republiki byly naturalnym terenem rekrutacji dla regimentow. W tej okolicy tez zyly duze rodziny z matronami, ktorych slowo stanowilo dla krewnych wyrocznie. To bylo niemal nie fair, by w chwilach ciszy stawiac je na parapecie i dawac tuby.

— Wiem, ze tam jestes, Ron! Tu twoja babunia! Wlez tu jeszcze raz, a naprawde spuszcze ci lanie! Nasza Rita przesyla ucalowania i chce, zebys wracal do domu! Dziadek czuje sie o wiele lepiej po tej nowej masci! A teraz dosc juz tych zartow!

To brudna sztuczka i Vimes byl z niej dumny. Takie przekazy podkopuja ducha walki o wiele bardziej niz strzaly.

I nagle zdal sobie sprawe, ze na linach i na drabinach nie ma juz nikogo. Slyszal z dolu jeki i stekania, ale zolnierze, ktorzy mogli jeszcze stac na nogach, wycofywali sie na bezpieczna odleglosc.

A ja? — pomyslal Vimes. Ja zszedlbym do piwnic w domach przy tej ulicy. Ankh-Morpork cale stoi na piwnicach. I przebilbym sie przez te sypiace sie mury, a teraz w polowie piwnic po tej stronie barykady w cieple i ciszy czekaliby moi zolnierze.

Owszem, wczoraj w nocy poslalem ludzi, zeby zabili deskami i zatarasowali wszystkie piwniczne drzwi, jakie znajda, ale przeciez nie walczylbym ze soba, prawda?

Wyjrzal przez szczeline miedzy deskami i ze zdumieniem zobaczyl, ze jakis czlowiek idzie ostroznie miedzy odlamkami i jeczacymi zolnierzami. Trzymal biala flage i co jakis czas zatrzymywal sie, by nia pomachac, choc bez okrzykow „Hurra!”.

Kiedy stanal juz pod sama barykada, zawolal:

— Hej tam!

Za oslona desek Vimes zamknal oczy. O bogowie, pomyslal.

— Tak?! — krzyknal w dol. — W czym mozemy pomoc?

— Kim jestes?

— Sierzant Keel, Straz Nocna. A ty?

— Podporucznik Harrap. Ehm… Prosimy o krotkie zawieszenie broni.

— Po co?

— No… zeby zebrac naszych rannych.

Konwencje wojenne, pomyslal Vimes. Honor na polu walki. Wielkie nieba…

— A potem? — zapytal.

— Slucham?

— Co sie stanie potem? Wracamy do bitwy?

— Ehm… Nikt wam nie powiedzial? — zdziwil sie podporucznik.

— Powiedzial o czym?

— Wlasnie sie dowiedzielismy. Lord Winder nie zyje. Hm. Patrycjuszem jest lord Snapcase.

Wsrod obroncow w poblizu rozlegly sie wiwaty, podjete przez tych na dole. Vimes poczul, jak ogarnia go ulga. Ale nie bylby Vimesem, gdyby zwyczajnie dal spokoj.

— I chcielibyscie teraz sie zamienic?! — zawolal.

— Slucham?

— Pytam, czy wasi chlopcy chcieliby teraz zobaczyc, jak sie broni barykady, a my sprobujemy ja atakowac.

Uslyszal smiechy obroncow.

Mlody czlowiek milczal przez chwile. Po czym spytal:

— No… A dlaczego?

— Poniewaz, popraw mnie, jesli sie myle, my teraz jestesmy lojalnymi stronnikami oficjalnego rzadu, a wy to zbuntowani poplecznicy zdyskredytowanej administracji. Mam racje?

— Eee… Wydaje mi sie, ze mielismy, no… formalne rozkazy…

— Slyszales o niejakim kapitanie Swingu?

— No… tak.

— On tez myslal, ze ma formalne rozkazy — powiedzial Vimes.

— No… tak?

— Rany, ale sie zdziwil. No dobrze, dobrze. Zawieszenie broni. Zgadzamy sie. Czy chcecie, zeby moi chlopcy wam pomogli? Mamy tu lekarza. Bardzo dobrego. Jeszcze nie slyszalem wrzaskow.

— Eee… Dziekuje, sir.

Mlody czlowiek zasalutowal. Vimes odpowiedzial tym samym. Potem odetchnal i zwrocil sie do obroncow.

— I po sprawie, chlopcy — powiedzial. — Mozemy zejsc. Nie dalo sie grozba, trzeba prosba.

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату