— Wygrywamy te wojne, prawda? — zapytala. Zrezygnowala juz z prob poprawiania go.
I nagle kazde ucho w oddziale zaczelo pilnie nasluchiwac.
— Tym sie nie przejmuj, Nerds. Twoje zadanie to walczyc.
— Tak jest, kapralu. Czyli… bede walczyl po stronie zwyciezcow, tak?
— Aha… Mamy tu kogos, kto zadaje za duzo pytan, sierzancie — oznajmil Strappi.
— Racja. Nie zadawaj pytan, Perks — rzucil Jackrum z roztargnieniem.
— To znaczy, ze przegrywamy — stwierdzil Stukacz.
Kapral Strappi zwrocil sie ku niemu.
— To znowu budzenie Obawy i Zniechecenia! — wykrzyknal. — Czyli wspieranie wroga!
— Tak jest. Wystarczy tego, szeregowy Halter — wtracil Jackrum. — Jasne? A teraz…
— Halter, aresztuje cie za…
— Kapralu, mozna rzucic slowko w panskie ksztaltne niczym muszla ucho? — warknal sierzant. — A wy, zatrzymac sie!
Zaczal gramolic sie z wozka.
Potem przeszedl jakies piecdziesiat stop z powrotem po trakcie. Kapral podazyl za nim, ogladajac sie gniewnie na rekrutow.
— Mamy klopoty? — zainteresowal sie Stukacz.
— Zgadnij — odparl Maladict.
— Na pewno — wtracil Kukula. — Strappi zawsze cos znajdzie, zeby cie za to dorwac.
— Kloca sie — zauwazyl Maladict. — To dziwne, nie sadzicie? Kapral powinien przeciez sluchac rozkazow sierzanta.
— Ale wygrywamy, prawda? — dopytywal sie Kukula. — Znaczy: wiem, ze jest wojna, ale… mamy dostac bron, tak, a potem… przeciez musza nas wyszkolic, tak? I pewnie do tego czasu wszystko sie skonczy, tak? Wszyscy mowia, ze wygrywamy.
— Podczas dzisiejszej modlitwy wieczornej zapytam o to ksiezna — obiecal Lazer.
Reszta oddzialu spojrzala po sobie. Wszyscy mieli podobne miny.
— Tak, Laz — zgodzil sie Stukacz lagodnie. — Tak wlasnie zrob.
Slonce zachodzilo szybko, na wpol ukryte we mgle. Tutaj, na blotnistej drodze miedzy mokrymi polami, nagle zrobilo sie tak zimno, ze bardziej sie chyba nie da.
— Nikt nie mowi, ze wygrywamy, moze oprocz Strappiego — oswiadczyla Polly. — Mowia tylko, ze wszyscy mowia, ze wygrywamy.
— Ci ludzie, ktorych Igor… naprawial, wcale tego nie mowili — stwierdzil Stukacz. — Powtarzali tylko: Biedaki, zwialibyscie, jakbyscie mieli troche rozumu.
— Dzieki, ze nam o tym opowiadasz — mruknal Maladict.
— Wyglada, jakby wszyscy nas zalowali — zauwazyla Polly.
— Tak, no… ja tez zaluje, a przeciez jeftem nami — wtracil Igor. — Niektorzy z tych ludzi…
Podszedl Strappi.
— Dobra, dobra, przestancie gadac glupoty! — krzyknal.
— Kapralu… — rzucil cicho sierzant, wracajac na wozek.
Strappi znieruchomial na moment, po czym mowil dalej glosem ociekajacym od syropu i sarkazmu:
— Bardzo przepraszam. Sierzant i ja bylibysmy wdzieczni, gdybyscie wy, dzielni bohaterowie, zechcieli uprzejmie dolaczyc do nas na nieco lekkiego marszu… Doskonale. Pozniej planujemy zajecia z haftu. Lewa noga naprzod, panienki!
Polly uslyszala, jak Stukacz gwaltownie wciaga powietrze. Oczy Strappiego blysnely zlosliwa satysfakcja.
— Och, ktos tu nie lubi byc nazywanym panienka, co? Cos podobnego! Szeregowy Halter, wiele musicie sie jeszcze nauczyc, co? Jestescie mazgajowata panienka, dopoki nie zrobimy z was mezczyzny, jasne? A ja az boje sie myslec, ile czasu to zajmie! Marsz!
Ja wiem, pomyslala Polly, kiedy ruszyli. Trzeba jakichs dziesieciu sekund i pary skarpet. Jedna skarpeta i mozna zrobic Strappiego.
Plotz okazal sie podobny do Plun, ale gorszy, poniewaz byl wiekszy. Deszcz znow zaczal padac, kiedy wmaszerowali na wybrukowany rynek. Wydawalo sie, ze pada zawsze. Budynki byly szare, a przy ziemi poplamione blotem. Woda przelewala sie z rynien, wylewajac deszcz na kamienie i chlapiac rekrutow. Nikogo nie widzieli. Polly zauwazyla otwarte drzwi, ktorymi szarpal wiatr. Na ulicy lezal gruz. Przypomniala sobie kolumny uciekinierow na drodze.
Tutaj nie bylo nikogo.
Kiedy tylko Strappi wrzaskiem ustawil rekrutow w szeregu, sierzant Jackrum zszedl z wozka. Przejal dowodztwo, a kapral patrzyl juz tylko niechetnie z boku.
— To jest cudowny Plotz — oswiadczyl sierzant. — Rozejrzyjcie sie, zeby nie doznac szoku, gdyby was zabili i gdybyscie poszli do piekla. Przespicie sie w tamtych koszarach, ktore sa wlasnoscia wojskowa! — Skinal na sypiace sie kamienne budynki, wygladajace tak wojskowo jak stodola. — Otrzymacie swoj ekwipunek. A jutro czeka was mily, dlugi marsz do Crotzu, gdzie dotrzecie jako chlopcy, ale wrocicie jako mezczyzni i czyja powiedzialem cos zabawnego, Perks? Nie? Tez mi sie tak wydawalo. Bacznosc! To znaczy: stanac prosto!
— Prosto! — huknal Strappi.
Mlody czlowiek jechal przez plac na zmeczonym, chudym koniu, ktory byl calkiem odpowiedni, poniewaz jezdziec byl zmeczonym, chudym mezczyzna. Te chudosc podkreslal jeszcze fakt, ze mial peleryne uszyta wyraznie dla kogos o kilka rozmiarow wiekszego. Helm tez mial za duzy. Musial go czyms wyscielic, uznala Polly. Wystarczy kaszlniecie, a zjedzie mu na oczy.
Sierzant Jackrum zasalutowal sprezyscie.
— Jackrum, sir! A pan jest pewnie porucznikiem Bluza, sir?
— Zgadza sie, sierzancie.
— To sa rekruci spod gor, sir. Doskonala grupa, sir.
Jezdziec obejrzal oddzial. Pochylil sie nawet nad konska szyja, az deszcz pociekl mu z helmu.
— To wszyscy, sierzancie?
— Tak jest.
— Wiekszosc wyglada na bardzo mlodych — zauwazyl porucznik, ktory sam nie wygladal zbyt staro.
— Tak jest.
— A czy ten tam nie jest trollem?
— Tak jest. Celne spostrzezenie, sir.
— A ten ze szwami dookola glowy?
— To Igor, sir. Tak jakby specjalny klan w gorach.
— A oni walcza?
— Potrafia bardzo szybko rozlozyc czlowieka na czesci, sir, jak rozumiem, sir — odparl sierzant, nie zmieniajac wyrazu twarzy.
Mlody porucznik westchnal.
— No tak… Jestem pewien, ze to dobry material — rzekl. — A teraz, ehm… zolnierze…
— Sluchac uwaznie, co porucznik ma do powiedzenia! — huknal Strappi.
Porucznik drgnal.
— …Dziekuje, kapralu… Zolnierze, mam dla was dobre wiesci! — mowil, ale glosem czlowieka, ktory dobrych wcale nie ma. — Spodziewaliscie sie pewnie tygodnia czy dwoch na obozie szkoleniowym w Crotzu, co? Ale chce was z przyjemnoscia poinformowac: wojna przebiega tak… tak pomyslnie, ze udacie sie bezposrednio na front.
Polly uslyszala jedno czy dwa sykniecia oraz chichot kaprala Strappiego.
— Wszyscy maja trafic na pierwsza linie — mowil dalej porucznik. — To dotyczy rowniez was, kapralu. Czas walki wreszcie dla was nadszedl!
Chichot urwal sie nagle.
— Slucham, sir? — Strappi nie dowierzal. — Na front? Ale wie pan, ze ja… no, wie pan o moich szczegolnych obowiazkach…