Rekruci umilkli.
— Postaw go, Karborundzie — powiedziala Polly. — Delikatnie.
— Czemu?
— Bo on nie ma nog.
Troll skupil wzrok. Potem, z przesadna ostroznoscia, opuscil starego zolnierza na ziemie. Zabrzmialy dwa ciche stukniecia, kiedy drewniane protezy dotknely desek.
— Przepraszam za to — powiedzial Karborund.
Weteran oparl sie o blat i wsunal ramiona w kule.
— No dobra — burknal. — Nic sie nie stalo. Ale na drugi raz uwazaj.
— Ale to przeciez smieszne! — Maladict odwrocil sie do Polly i machnal reka, wskazujac stos szmat i powgniatanego metalu. — Z tych smieci nie daloby sie wyposazyc trzech ludzi. Nie ma tu nawet porzadnych butow!
Polly spojrzala na dlugi stol.
— Podobno powinnismy miec dobry sprzet — powiedziala do jednookiego zolnierza. — Podobno jestesmy najlepsza armia na swiecie. Tak nam powtarzaja. Czy nie wygrywamy?
Weteran przyjrzal sie jej. W myslach sama sie sobie przyjrzala. Nie zamierzala odzywac sie tak agresywnie.
— Tak mowia — stwierdzil dosc obojetnie.
— A j-jak pan mowi? — zapytal Lazer.
Podniosl jeden z kilku mieczy — wyszczerbiony i brudny.
Kapral zerknal na Karborunda, a potem na Maladicta.
— Nie j-jestem glupi, wie pan! — ciagnal Lazer, zaczerwieniony i drzacy. — Wszystko to j-jest od zabitych!
— No, szkoda marnowac porzadne buty… — zaczal weteran.
— Jestesmy ostatni, tak? — spytal Lazer. — Ostatni rekruci!
Jednooki kapral spogladal na dalekie drzwi, ale nie dostrzegl zadnej nadchodzacej stamtad pomocy.
— Mamy tu zostac cala noc — oswiadczyl Maladict. — Noc! — powtorzyl, a stary kapral zachwial sie na kulach. — Kiedy kto wie, jakie zlo przemyka sie wsrod cieni, niosac smierc na bezglosnych skrzydlach, szukajac nieszczesnej ofiary, ktora…
— Dobrze juz, dobrze, widzialem twoja wstazke — ustapil kapral. — Sluchajcie, kiedy stad odejdziecie, zamykam. Ja tylko prowadze magazyn, to wszystko. Nic wiecej nie robie, slowo! Dostaje jedna dziesiata zoldu, znaczy, ze wzgledu na sytuacje nozna, i nie chce zadnych klopotow.
— To jest wszystko, co pan ma? — upewnil sie Maladict. — Nie odlozyl pan troche… na boku…
— Chcesz powiedziec, ze jestem nieuczciwy? — oburzyl sie weteran.
— Powiedzmy, ze jestem otwarty na idee, ze moze pan nie byc. No przeciez, kapralu, sam pan powiedzial, ze jestesmy ostatni. Co pan oszczedza? Co panu zostalo?
Kapral westchnal i z zaskakujaca predkoscia przeszedl o kulach do drzwi, ktore otworzyl kluczem.
— Przyjdzcie popatrzec — rzucil. — Ale nie ma tu nic dobrego…
Bylo cos gorszego. Znalezli jeszcze kilka polpancerzy, jeden rozciety na polowy, a drugi bedacy praktycznie jednym wielkim wgnieceniem. Znalezli tarcze roztrzaskana na dwie czesci, pogiete miecze, rozbite helmy, pogniecione kapelusze i podarte koszule.
— Robie, co moge — westchnal kapral. — Prostuje blachy mlotkiem i piore ciuchy, ale minely juz tygodnie, odkad ostatnio mialem wegiel do paleniska, a bez paleniska nic nie da sie zrobic z mieczami. Minely miesiace od ostatniej dostawy broni, zreszta odkad krasnoludy zwinely cala stal, to wszystko i tak do niczego sie nie nadaje. — Wytarl nos. — Wiem, myslicie, ze kwatermistrze to banda zlodziei… Nie powiem, mozemy czasem zgarnac troche z wierzchu, kiedy sprawy dobrze ida, ale to tutaj? Chyba najwyzej chrabaszcz moglby z tego wyzyc. — Znowu pociagnal nosem. — W dodatku od trzech miesiecy mi nie placa. Wiem, dziesiata czesc niczego nie jest pewnie tak zla jak cale nic, lecz nigdy nie bylem dobry z filozofii.
Rozpromienil sie nagle.
— Przynajmniej mamy dosc jedzenia — stwierdzil. — Znaczy, jesli lubicie konine. Osobiscie wole szczury, ale nie bede dyskutowal o gustach.
— Nie moge jesc konia! — oswiadczyl Kukula.
— Ach, wolisz szczury?
— Nie!
— Nauczysz sie lubic. Wszyscy sie nauczycie — zapewnila jednooka dziesiata czesc kaprala, usmiechajac sie przy tym zlosliwie. — Probowaliscie kiedy skubbo? Nie? Kiedy czlowiek jest glodny, nie ma nic lepszego od miski skubbo. Mozna tam wrzucic wszystko: wieprzowine, wolowine, baranine, krolika, kurczaka, kaczke… wszystko. Nawet szczury, jesli jakies zlapiecie. Skubbo to zarcie dla zolnierza w marszu. Akurat postawilem garnek na ogniu. Mozecie zjesc, o ile macie ochote.
Oddzial poweselal.
— Brzmi niezle — ucieszyl sie Igor. — Co w tym jeft?
— Wrzaca woda — odparl kapral. — Nazywamy to slepym skubbo. Ale juz niedlugo trafi do garnka stary kon, chyba ze macie cos lepszego. Przydalyby sie chociaz jakies przyprawy. Kto pilnuje ruperta?
Oddzial zrobil zdziwione miny. Stary kapral westchnal.
— Oficera — wyjasnil. — Nazywa sie ich rupertami, bo wszyscy maja na imie Rupert, Rodney, Tristram albo jakos tak. Dostaja lepsze zarcie od was. Mozecie sprobowac podprowadzic cos w gospodzie.
— Podprowadzic? — zdziwila sie Polly.
Weteran przewrocil jedynym okiem.
— Tak. Podprowadzic. Podprowadzic, zwinac, wypozyczyc, zajac, ukrasc, wyrwac, pozyskac, zorganizowac. Tego musisz sie nauczyc, jesli chcesz przetrwac wojne. O ktorej mowia, ze ja wygrywamy, oczywiscie. Nigdy o tym nie zapominajcie. — Splunal mniej wiecej w strone ognia, pewnie tylko przypadkiem chybiajac bulgoczacego kociolka. — A te chlopaki, ktorych widze, jak wracaja droga pod reke ze Smiercia, to pewnie przesadzili ze swietowaniem, co? Latwo stracic reke, kiedy zle sie otworzy butelke szampana. Widze, ze macie ze soba Igora, szczesciarze. Szkoda, ze mysmy nie mieli, kiedy szlismy do bitwy. Gdybysmy mieli, teraz po nocach nie budzilyby mnie korniki.
— Mamy krasc jedzenie? — Maladict nie mogl uwierzyc.
— Nie, mozecie tez zdechnac z glodu, jesli taki macie kaprys — uspokoil go stary kapral. — Ja sam glodowalem juz kilka razy. To nie ma przyszlosci. Zjadlem ludzka noge, kiedy snieg nas zasypal podczas kampanii w Ibblestarn, ale trzeba uczciwie przyznac, ze tamten zjadl moja. — Zauwazyl ich miny. — No bo chyba nie wypada zjadac wlasnej, nie? Mozna od tego oslepnac… chyba.
— Zamieniliscie sie nogami?! — Polly byla wstrzasnieta.
— No tak. Ja i sierzant Hausegerda. To byl jego pomysl. Rozsadny gosc z tego sierzanta. Dzieki temu przezylismy jeszcze tydzien, a przez ten czas dotarly posilki. I wreszcie moglismy sie normalnie posilic. Ale zaraz… Gdzie moje maniery? Milo mi was poznac, chlopcy, jestem kapral Scallot. Nazywaja mnie Trzyczesciowcem. — Wyciagnal hak.
— Przeciez to kanibalizm! — Stukacz cofnal sie o krok.
— Nie, oficjalnie wcale nie, dopoki sie nie zje calego czlowieka — odparl spokojnie Trzyczesciowiec Scallot. — Regulamin wojskowy.
Wszystkie oczy zwrocily sie w strone kotla na ogniu.
— Kon — zapewnil Scallot. — Nie mam tu niczego oprocz konia, przeciez mowilem. Nie oklamalbym was, chlopcy. A teraz wyszukajcie sobie jak najlepszy ekwipunek. Jak sie nazywasz, kamienny czlowieku?
— Karborund — odparl troll.
— Zaoszczedzilem troche salatkowego antracytu. I mam dla ciebie troche oficjalnej czerwonej farby, bo jeszcze nie spotkalem trolla, ktory chcialby nosic kurtke. Co do reszty, zapamietajcie, co wam mowie: naladujcie sie zarciem. Napakujcie zarciem czako. Nalejcie zupy do butow. Jesli ktorys znajdzie sloik musztardy, niech go pilnuje, to nie do wiary, co mozna zjesc z musztarda. Uwazajcie na swoich kumpli. I trzymajcie sie z daleka od oficerow, bo sa niezdrowi. Tego czlowiek uczy sie w wojsku. Przeciwnik niespecjalnie chce z wami walczyc, bo przeciwnik to chlopaki jak wy, ktore chca tylko wrocic do domu w calosci. Ale przez oficerow mozna zginac. — Scallot zmierzyl ich wyzywajacym spojrzeniem. — No i powiedzialem to. A jesli jest wsrod was politruk, dodam: