— Moje rozkazy mowia o wszystkich zdolnych do noszenia broni, kapralu. Pewnie juz nie mozecie sie doczekac bitwy… po tylu latach, taki mlody czlowiek…
Strappi milczal.
— Jednakze… — Porucznik siegnal pod przemoczona peleryne. — Mam tu przesylke dla sierzanta. Nie watpie, ze niecierpliwie wyczekiwana.
Jackrum ostroznie wzial pakiet.
— Dziekuje, sir. Obejrze to pozniej… — zaczal.
— Wrecz przeciwnie, sierzancie Jackrum! Wasi ostatni rekruci powinni to zobaczyc, poniewaz jestescie jednoczesnie zolnierzem i, jak to mowia, ojcem zolnierzy. Slusznym jest, by sie przekonali, ze dobry zolnierz otrzymuje swoja nagrode: honorowe zwolnienie ze sluzby, sierzancie!
Ostatnie slowa Bluza wymowil, jakby byly bita smietana z wisienka na czubku.
Jesli nie liczyc chlupotania deszczu, jedyny dzwiek wydawaly rozrywajace pakiet grube palce Jackruma.
— Och — powiedzial sierzant, jakby przezyl szok. — Wspaniale. Portret ksieznej. Teraz mam juz osiemnascie. Och, i jeszcze… o, kawalek papieru, na ktorym jest napisane, ze to medal, czyli wyglada, ze skonczyla nam sie nawet blacha. A to co? Zwolnienie ze sluzby z wydrukowanym wlasnorecznym podpisem samej ksieznej! — Odwrocil koperte i potrzasnal nia. — Ale nie ma mojego zaleglego zoldu za ostatnie trzy miesiace.
— Trzykrotne hurra dla sierzanta Jackruma! — zwrocil sie porucznik do deszczu i wiatru. — Hip, hip…
— Ale myslalem, ze potrzebny jest kazdy zolnierz, sir! — zaprotestowal Jackrum.
— Sadzac po notkach przyczepionych do tej przesylki, podazala za wami od lat. Wiecie, jak to jest w wojsku. To wasze oficjalne zwolnienie ze sluzby i obawiam sie, ze nie moge go uchylic. Przykro mi.
— Ale…
— Jest na nim podpis ksieznej, sierzancie. Chcecie z nim dyskutowac? Mowie, ze bardzo mi przykro. Ale gdyby nawet, to co byscie robili? Nie bedziemy juz wysylac zespolow werbunkowych…
— Jak to? Przeciez zawsze potrzebujemy ludzi, sir! — protestowal Jackrum. — A ja znow jestem zdrowy i silny, sir. Wytrzymaly jak kon, sir…
— Jestescie jedynym, ktory wrocil z rekrutami, sierzancie. Tak to wyglada.
Jackrum wahal sie przez moment, az w koncu zasalutowal.
— Tak jest, sir! Bardzo dobrze, sir! Dopilnuje, zeby nowi rekruci sie zadomowili, sir. Sluzba w wojsku byla dla mnie prawdziwa radoscia, sir.
— Moge o cos spytac? — odezwal sie Maladict.
— Nie wolno zwracac sie bezposrednio do oficera, szeregowy! — warknal Jackrum.
— Nie, pozwolcie mu mowic — uspokoil go porucznik. — W koncu… w koncu czasy sa niezwykle. Slucham, zolnierzu.
— Czy dobrze slyszalem, ze ruszamy do bitwy bez zadnego szkolenia, sir?
— Och, wiecie, wiekszosc z was prawie na pewno zostanie pikinierami, cha, cha — odparl nerwowo porucznik. — A do tego nie trzeba dlugiego szkolenia. Musicie tylko wiedziec, ktory koniec jest ktory, cha, cha.
Wygladal, jakby chcial umrzec.
— Pikinierami? — powtorzyl zdziwiony Maladict.
— Slyszeliscie, szeregowy Maladict, co mowi pan porucznik — rzucil gniewnie sierzant.
— Tak, sir. Dziekuje, sir. — Maladict cofnal sie do szeregu.
— Jeszcze jakies pytania? — Bluza spojrzal wzdluz szyku. — Doskonale. Odplywamy ostatnia lodzia, o polnocy. Prowadzcie dalej, sierzancie… poki co. Co to ja jeszcze… aha. Potrzebny mi bedzie ordynans.
— Ochotnicy, zeby byc ordynansem pana porucznika, wystap! Nie wy, szeregowy Maladict!
Nikt sie nie ruszyl.
— Nie przesadzajcie — mruknal porucznik.
Polly podniosla reke.
— Co to jest ordynans, sir?
Sierzant usmiechnal sie ponuro.
— Dobre pytanie — przyznal. — Ordynans to jakby… osobisty sluzacy, ktory zajmuje sie oficerem. Przynosi mu posilki, pilnuje, zeby byl elegancko ubrany i takie rzeczy. Zeby oficer mogl wykonywac swoje obowiazki bardziej bezprzeszkodowo.
Wystapil Igor.
— Igory fa przyzwyfajone do fluzby, fierzanfie — powiedzial.
Wykorzystujac zadziwiajace moce gluchoty i ograniczonego pola widzenia, dostepne czasem nawet bardzo nerwowym oficerom, porucznik wygladal, jakby go nie zauwazyl. Patrzyl nieruchomo na Polly.
— A co z wami, szeregowy? — zapytal.
— Szeregowy Perks w cywilu pracowal w barze, sir — zameldowal sierzant.
— Swietnie! O szostej zglosicie sie w mojej kwaterze w gospodzie, szeregowy Perks. Robcie swoje, sierzancie.
Chudy kon odszedl chwiejnie, a sierzant Jackrum popatrzyl na swoj oddzial gniewnie, choc bez zwyklego ognia.
— Nie stojcie tak i nie probujcie swietnie wygladac! Mundury i bron czekaja! Pobrac, co trzeba! Jak chcecie jesc, ugotujcie sobie. Byle szybko! Rozejsc sie!
Oddzial pobiegl do koszar, ponaglany sama potega glosu. Polly jednak sie zawahala. Kapral Strappi nie ruszyl sie z miejsca od chwili, gdy urwal sie jego chichot. Wpatrywal sie tepo w ziemie.
— Dobrze sie pan czuje, kapralu? — spytala.
— Idz sobie, Nerds — polecil kapral cichym glosem, o wiele straszniejszym niz jego zwykly rozdrazniony krzyk. — Po prostu idz stad, co?
Wzruszyla ramionami i ruszyla za pozostalymi. Zauwazyla jeszcze parujaca plame wilgoci wokol stop kaprala.
W koszarach rzadzil chaos. Budynek skladal sie wlasciwie z jednego duzego pomieszczenia sluzacego za mese, miejsce apelowe i kuchnie. Za nim znajdowaly sie zbiorowe sypialnie. Wszedzie panowala pustka, na najlepszej drodze do rozpadu. Dach przeciekal, przez wybite okna wpadaly zeschle liscie i lezaly na podlodze razem z odchodami szczurow. Nie widzieli posterunkow, straznikow… nikogo. Cos gotowalo sie jednak w wielkim kotle na czarnym od sadzy palenisku. Syki i bulgot byly tu jedynymi przejawami zycia. Kiedys czesc sali wydzielono jako cos w rodzaju magazynu kwatermistrza, choc wieksza czesc polek stala juz pusta. Polly spodziewala sie kolejki, jakiegos porzadku, moze kogos wydajacego niewielkie stosiki odziezy… Zamiast tego zobaczyla cos w rodzaju straganu ze starzyzna. Rzeczywiscie, bardzo byl podobny do straganu ze starzyzna, poniewaz nic tu nie wydawalo sie nowe, a niewiele bylo warte posiadania. Reszta oddzialu grzebala juz w tym, co mozna by nazwac towarem, gdyby istniala jakakolwiek szansa, ze uda sie kogos przekonac do zakupow.
— Co to jest? Jeden rozmiar, nie pasuje na nikogo?
— Ta tunika ma plamy krwi! Krwi!
— No, jefli to taka uparta plama, fiezko ja ufunac bez…
— Sa jakies normalne pancerze?
— No nie! W tym jest dziura od strzaly!
— Co siem dzieje? Nic tu ni pasuje na trolla!
Niski, pomarszczony czlowieczek stal uwieziony za stolem i kulil sie pod surowym spojrzeniem Maladicta. Mial na sobie zle dopasowana czerwona kurtke mundurowa z wyblaklymi i poplamionymi paskami kaprala na rekawie. Lewa piers niknela pod medalami.
Jedna reka konczyla sie hakiem. Jedno oko przeslaniala opaska.
— Porucznik mowil, ze mamy byc pikinierami! — tlumaczyl wampir. — To oznacza miecz i pike dla kazdego, zgadza sie? Tarcza na wypadek deszczu strzal. I ciezki helm, mam racje?
— Nie masz! Nie mozesz tak na mnie krzyczec — zaprotestowal stary kapral. — Widzisz te medale? Jestem…
Wielka dlon opadla z gory i uniosla go ponad stol. Karborund przysunal go sobie do oczu i kiwnal glowa.
— Tak, teraz widzem — zahuczal. — I…?