Zachowujesz sie jak dziewczyna, myslala; tak trzymaj.
Teraz dopiero mogla obejrzec napastnikow. Nosili ciemnoniebieskie mundury i wysokie buty oraz ciezkie kawaleryjskie helmy. Jeden stal przy oknie zaslonietym zaluzja. Dwoch ja obserwowalo. Jeden mial insygnia sierzanta i bardzo podejrzliwa mine. Ten, ktory ja zlapal, byl kapitanem.
— To paskudne piwo, dziewczyno — stwierdzil, kiedy powachal kufel.
— Tak, prosze pana. Wiem, prosze pana — trajkotala Polly. — Nie chca mnie sluchac, prosze pana. Mowia, ze przy takiej burzliwej pogodzie trzeba okrywac beczki mokrymi szmatami, prosze pana, a Molly nigdy nie czysci kurka i…
— Miasto jest puste. Wiesz o tym?
— Wszystkich wywialo, prosze pana — odparla z przekonaniem. — Bo ma byc inwazja, prosze pana. Wszyscy tak mowia. Wystraszyli sie was, prosze pana.
— Oprocz ciebie, co? — mruknal sierzant.
— Jak ci na imie, dziewczyno, ktora sie usmiecha do zlobenskich zolnierzy? — zapytal z usmiechem kapitan.
— Polly, prosze pana — odpowiedziala Polly.
Jej reka znalazla pod lada to, czego szukala — przyjaciolke barmana. Zawsze jakas byla.
— Boisz sie mnie, Polly? — spytal kapitan.
Zolnierz przy oknie parsknal cicho. Kapitan mial przystrzyzone rowno, nawoskowane wasy i ponad szesc stop wzrostu, jak ocenila Polly. Mial tez mily usmiech, ktory jakims cudem wygladal lepiej dzieki bliznie na twarzy. Krazek szkla przeslanial jedno oko.
Mocniej scisnela palke w dloni.
— Nie, prosze pana — zapewnila, patrzac mu w jedno oko i jedno szkielko. — Ehm… Po co jest to szkielko, prosze pana?
— To monokl — wyjasnil kapitan. — Zebym cie lepiej widzial, za co jestem nieskonczenie wdzieczny. Zawsze powtarzam, ze gdybym mial dwa takie, robilbym z siebie spektakl.
Wzbudzil tym obowiazkowy smiech sierzanta. Polly zrobila tepa mine.
— Powiesz mi teraz, gdzie sa rekruci? — spytal kapitan.
Starala sie nie zmieniac wyrazu twarzy.
— Nie.
Kapitan sie usmiechnal. Mial ladne zeby, ale w jego oczach nie pozostal nawet slad ciepla.
— Twoja sytuacja nie pozwala ci na ignorancje — powiedzial. — Obiecuje, ze ich nie skrzywdzimy.
Z daleka zabrzmial krzyk.
— Za bardzo — dodal sierzant, demonstrujac wieksza satysfakcje niz to konieczne.
Znowu ktos wrzasnal. Kapitan skinal reka na czlowieka przy drzwiach, ktory zaraz wysliznal sie na zewnatrz. Polly wyjela czako i wsadzila sobie na glowe.
— Jeden z nich dal ci swoja czapke, co? — rzucil sierzant, ale zeby mial o wiele gorsze niz oficer. — Coz, lubie dziewczyny, ktore usmiechaja sie do zolnierzy…
Palka trafila go w glowe. To byla stara, twarda tarnina i sierzant zwalil sie jak drzewo. Kapitan cofnal sie, kiedy Polly wyszla zza baru z maczuga znowu gotowa do ciosu — ale nie dobyl miecza. I smial sie!
— A teraz, malutka, jesli masz ochote…
Chwycil ja za reke, kiedy probowala uderzyc, i przyciagnal do siebie, wciaz rozesmiany, po czym zlozyl sie niemal bezdzwiecznie, gdy jej kolano zetknelo sie z jego szuflada na skarpety. Wielkie dzieki, Dziaslak… Osunal sie na podloge, a ona odstapila o krok i walnela palka w helm, az zadzwieczal.
Dygotala. Bylo jej niedobrze. Zoladek zmienil sie w twarda, rozpalona do czerwonosci grude. Co jeszcze mogla zrobic? Czy powinna myslec: Spotkalismy sie z wrogiem i jest mily? Zreszta ten wcale nie byl mily. Byl zarozumialy.
Wyjela z pochwy szable i cicho wymknela sie w ciemnosc. Wciaz padal deszcz i znad rzeki unosily sie kleby mgly, przeslaniajac wszystko do wysokosci piersi. Kilka koni czekalo przed gospoda, ale nie byly przywiazane. Obok stal zolnierz. Niewyraznie, poprzez szum deszczu, slyszala, jak cichymi slowami uspokaja jedno ze zwierzat. Polly wolalaby tego nie slyszec. No ale wziela szylinga… Zacisnela palce na palce…
Zdazyla zrobic krok, gdy mgla miedzy nia a straznikiem wystrzelila powolna fontanna i cos sie z niej unioslo. Mezczyzna odwrocil sie, cien sie przesunal, mezczyzna upadl…
— Oj… — szepnela Polly.
Cien sie obejrzal.
— Ozzer? To ja, Maladict. Sierzant mnie przyslal. Mam sprawdzic, czy potrzebujesz pomocy.
— Ten przeklety Jackrum zostawil mnie otoczonego przez uzbrojonych ludzi! — syknela Polly.
— I…?
— No, ja… zalatwilem dwoch — odparla, czujac, ze to wyznanie nie przysluzy sie jej reputacji ofiary. — Ale jeden przeszedl przez droge…
— Mysle, ze tego dostalismy — stwierdzil Maladict. — To znaczy, hm… dostalismy… Stukacz prawie wyprula mu flaki. Ta dziewczyna ma cos, co nazwalbym nierozwiazanymi problemami. — Rozejrzal sie. — Spojrzmy… Siedem koni, siedmiu ludzi. Tak.
— Stukacz? — powtorzyla zdumiona Polly.
— No tak. Nie rozpoznalas jej? Dostala szalu, kiedy ten czlowiek zaatakowal Loft. Teraz obejrzymy sobie twoich dzentelmenow, co? — Maladict ruszyl do drzwi.
— Ale Loft i Stukacz… — zaczela Polly, biegnac za nim. — Wiesz, zachowuja sie jak… Myslalem, ze ona jest dziewczyna… Ale uznalam, ze Stukacz… To znaczy wiem, ze Loft jest dzie…
Nawet w ciemnosci zeby Maladicta blysnely w usmiechu.
— Swiat sie przed toba otwiera, co, Ozzer? Codziennie cos nowego. Teraz sie przebieramy, jak widze.
— Co takiego?
— Masz na sobie kiecke, Ozzer — oswiadczyl Maladict i wszedl do karczmy.
Zawstydzona Polly spojrzala w dol, zaczela sciagac halke, ale zaraz pomyslala: jeszcze chwileczke…
Sierzant podciagnal sie jakos przy barze i wymiotowal. Kapitan jeczal na podlodze.
— Dobry wieczor panom — powital ich wampir. — Poprosze o chwile uwagi. Jestem wampirem zreformowanym, co oznacza, ze jestem klebkiem tlumionych instynktow, przytrzymywanych na sline i kawe. Bledna bylaby sugestia, ze gwaltowna, krwawa rzez nie przychodzi mi latwo. To raczej nierozrywanie wam gardel sprawia klopot. Bardzo prosze, nie utrudniajcie mi tego bardziej.
Sierzant odepchnal sie od baru i niezbyt przytomnie zaatakowal Maladicta. Wampir niemal od niechcenia uchylil sie przed cieciem i odpowiedzial ciosem z polobrotu, ktory powalil napastnika na podloge.
— Kapitan nie wyglada dobrze — stwierdzil Maladict. — Co chcial ci zrobic, malemu biedactwu?
— Traktowal mnie protekcjonalnie — oswiadczyla gniewnie Polly.
— Ach…
Maladict zastukal delikatnie do wrot koszar. Uchylily sie najpierw odrobine, a potem calkowicie. Karborund opuscil maczuge. Polly i Maladict bez slowa wciagneli do srodka dwoch kawalerzystow. Sierzant Jackrum siedzial na stolku przy ogniu i popijal piwo.
— Dobra robota, chlopcy — pochwalil. — Rzuccie ich z pozostalymi.
Skinal kuflem w strone przeciwleglej sciany, gdzie czterech skutych razem zolnierzy siedzialo przygarbionych pod posepnym spojrzeniem Stukacz. Ostatni z napastnikow lezal na stole, a Igor pracowal przy nim z igla i nitka.
— Co z nim, szeregowy? — zapytal Jackrum.
— Nic mu nie bedzie, fierzancie — zapewnil Igor. — Rana wygladala na gorfa niz w rzeczywiftofci. I bardzo dobrze, bo dopoki nie trafimy na pole bitwy, nie znajde czefci zamiennych.
— A znajdziesz pare nog dla starego Trzyczesciowca?
— Chwileczke, sierzancie, dosc takiego gadania — odpowiedzial spokojnie Scallot. Siedzial po drugiej stronie ognia. — Zostawcie mi tylko ich konie i siodla. A wam na pewno sie przydadza ich szable.
— Oni nas tu szukali, sierzancie — oznajmila Polly. — Jestesmy tylko zgraja nieprzeszkolonych rekrutow, a oni nas szukali. Moglem tam zginac, sierzancie!
— No wiec na pierwszy rzut oka potrafie rozpoznac talent — zapewnil Jackrum. — Brawo, moj chlopcze!