— Siedmiu kawalerzystow uznano za sile niedostateczna, by sobie poradzic z wiesniakami? Pan sie poci, kapitanie. Pan sie martwi. Mimo ze nadchodza posilki?
— Prosze o zgode na wydanie polecen, sir! — warknal Jackrum i od razu zaczal krzyczec: — Serozercy! Uzbroic sie natychmiast! Maladict, oddaj miecz szeregowemu Goomowi i zycz mu szczescia! Karborund, wez pare tych dwunastostopowych pik! Reszta…
— Mamy jeszcze to, sierzancie — wtracil Maladict. — Zdjalem je z siodel naszych gosci. Sporo tego jest.
Podniosl cos, co Polly uznala za duze kusze pistoletowe, metaliczne i gladkie.
— Kusze konnicy? — Jackrum mial mine jak dziecko, ktore w Noc Strzezenia Wiedzm odpakowuje prezent. — Takie rzeczy trafiaja do czlowieka za to, ze zyl uczciwie i w trzezwosci. Grozne male maszynki, nie ma co. Wezcie po dwie.
— Nie chce zbednej przemocy, sierzancie — uprzedzil Bluza.
— Jasna sprawa, sir! Karborund, pierwszego czlowieka, ktory wpadnie przez te drzwi biegiem, przybij do sciany! — Pochwycil spojrzenie porucznika i dodal: — Ale nie za mocno.
…I rzeczywiscie ktos zastukal do drzwi.
Maladict wymierzyl w nie dwie kusze. Karborund w kazdej rece wzniosl dwie piki. Polly zamachnela sie palka — ta bronia umiala sie poslugiwac. Pozostali chlopcy i dziewczeta chwycili takie uzbrojenie, jakie Trzyczesciowy Scallot zdolal im zorganizowac. Zapadla cisza. Polly rozejrzala sie wokol.
— Prosze wejsc… — zaproponowala.
— Tak, jasne, to powinno zalatwic sprawe… — Jackrum przewrocil oczami.
Drzwi uchylily sie i do wnetrza wszedl ostroznie niewysoki, elegancki mezczyzna. Budowa ciala, cera i fryzura calkiem przypominal Mala…
— Wampir? — zdziwila sie Polly.
— Niech to… — mruknal Maladict.
Jednak odziez przybysza byla dosc niezwykla. Mial na sobie wieczorowy frak z odcietymi rekawami i wielka liczba ponaszywanych wszedzie kieszeni. Przed soba trzymal zawieszone na szyi duze czarne pudlo. Wbrew wszelkiemu rozsadkowi usmiechnal sie promiennie na widok kilkunastu sztuk broni gotowych do zadawania perforowanej smierci.
— Cudovnie — stwierdzil, uniosl pudlo i rozlozyl pod nim trojnog. — Ale… czy ten troll moglby zie przesunac troche v levo?
— He? — Karborund nie zrozumial.
Oddzial spogladal po sobie.
— Tak. I gdyby sierzant zechcial uprzejmie przejsc bardziej do zentrum… i vzniesc te miecze troche vyzej… — ciagnal wampir. — Doskonale. Pan, sir, gdyby pan zrobil sie bardziej grrrh…
— Grrh? — powtorzyl Bluza.
— Bardzo dobrze. Napravde dziko…
Zajasnial oslepiajacy blysk, a po nim krotki okrzyk:
— Szla…
…i brzek pekajacego szkla.
Tam, gdzie przed chwila stal wampir, wznosil sie niewielki wzgorek pylu. Mrugajac ze zdziwienia, Polly widziala, jak wznosi sie z niego chmura ludzkiego ksztaltu, ktora po chwili znow krzepnie w wampira.
— Oj, napravde zadzilem, ze novy filtr vystarczy… — powiedzial. — Coz, zyjemy, by sie uczyc. Do rzeczy. Kto z vas jest kapitanem Horentzem?
Pol godziny pozniej Polly nadal byla oszolomiona. Klopot nie polegal na tym, ze nie rozumiala, co sie dzieje. Raczej na tym, ze zanim bedzie mogla zrozumiec, co sie dzieje, musiala najpierw zrozumiec wiele innych spraw. Wsrod nich byla tez koncepcja azety.
Bluza wydawal sie na przemian dumny i zmartwiony, ale nerwowy przez caly czas. Polly obserwowala go uwaznie, miedzy innymi dlatego ze rozmawial z czlowiekiem, ktory wszedl za ikonografikiem. Ten drugi mial na sobie obszerny skorzany plaszcz i bryczesy. Przez caly czas zapisywal wszystko w notesie, niekiedy tylko obrzucajac oddzial zdumionym wzrokiem. W koncu Maladict, ktory mial swietny sluch, porzucil swoje miejsce, gdzie stal oparty o sciane, i podszedl do grupy rekrutow.
— No dobra — zaczal sciszonym glosem. — To troche skomplikowane, ale… Ktos z was slyszal o azetach?
— Ja. Moj kuzyn Igor z Ankh-Morpork mi o nich opowiadal — oswiadczyl Igor. — To jakby oglofenia rzadowe.
— No… tak jakby. Tylko ze nie pisze ich rzad. Pisza je zwykli ludzie, ktorzy zapisuja rozne rzeczy.
— Jak pamietnik? — spytala Stukacz.
— No… nie.
Maladict zaczal tlumaczyc. Oddzial probowal zrozumiec. I nadal nie mialo to sensu. Polly przypominalo to teatrzyki kukielkowe na jarmarkach. Ale dlaczego niby ktos mialby wierzyc temu, co jest napisane? Przeciez nie uwierzyla w list Matek Borogravianek, a ta ulotka pochodzila od rzadu. Jesli nie mozna ufac rzadowi, to wlasciwie komu?
Praktycznie kazdemu, jesli sie chwile zastanowic.
— Pan de Worde pracuje dla azety w Ankh-Morpork — opowiadal Maladict. — Mowi, ze przegrywamy. Mowi, ze straty rosna, zolnierze dezerteruja, a wszyscy cywile uciekaja w gory.
— D-dlaczego mamy mu wierzyc? — spytala gniewnie Lazer.
— No, widzielismy przeciez straty i uciekinierow, a kapral Strappi zniknal gdzies, jak tylko sie dowiedzial, ze ma isc na front. Przykro mi, ale taka jest prawda. Widzielismy.
— No tak, ale to tylko jakis czlowiek z obcego kraju! Czemu ksiezna m-mialaby nas oklamywac? Znaczy, czemu posylalaby nas tylko po to, zebysmy zgineli? — dopytywala sie Lazer. — O-ona nad nami czuwa.
— Wszyscy mowia, ze wygrywamy — przypomniala niepewnie Stukacz.
Lzy splywaly Lazer po policzkach.
— Nie, wcale nie — sprzeciwila sie Polly. — I ja tez tak nie uwazam.
— A czy ktokolwiek uwaza? — zainteresowal sie Maladict.
Polly przyjrzala sie twarzom rekrutow.
— Ale mowic tak to jakby… jakby zdrada wobec ksieznej, prawda? — odezwala sie Lazer. — To szerzenie Zwatpienia i Leku…
— I moze powinnismy sie zaczac lekac — zgodzil sie Maladict. — Wiecie, skad on sie tu wzial? Podrozuje wszedzie i pisze rozne rzeczy o wojnie dla tej swojej azety z nowinami. Tych kawalerzystow spotkal na drodze. Powiedzieli mu, jak to slyszeli, ze sa tutaj zupelnie ostatni rekruci z Borogravii i ze to tylko „banda placzliwych chlopcow”. Powiedzieli, ze zlapia nas dla naszego dobra, a on moze zrobic nam obrazek i zamiescic w azecie. Wszyscy wtedy zobacza, jak tu jest strasznie, bo wysylamy do walki juz ostatnie rezerwy.
— Tak, ale ich pobilismy i to go zalatwilo — stwierdzila Stukacz z nieprzyjemnym usmiechem. — Nie ma juz czego zapisywac, prawda?
— Hm… niezupelnie. On mowi, ze to bedzie nawet lepsze!
— Lepsze? Po czyjej on jest stronie?
— To naprawde trudno pojac. Przybyl z Ankh-Morpork, ale nie calkiem ich popiera. Otto Chriek, ktory robi dla niego obrazki…
— Ten wampir? Rozsypal sie na proszek, kiedy blysnelo swiatlo! A potem… wrocil.
— Ja wtedy stalem akurat za Karborundem — przypomnial Maladict. — Ale znam te metode. Prawdopodobnie nosi fiolke z cienkiego szkla, napelniona k… kr… kretynie, przeciez umiesz to powiedziec… krwia. — Odetchnal. — Udalo sie. Zaden problem. Fiolka k… tego, o czym mowilem… rozbija sie o ziemie i sciaga ten pyl do poprzedniej formy. — Maladict usmiechnal sie blado. — Wydaje sie, ze jemu naprawde zalezy na tym, co robi. W kazdym razie powiedzial, ze de Worde stara sie dojsc do prawdy. Potem ja zapisuje i sprzedaje kazdemu, kto chce kupic.
— I pozwalaja mu na to? — zdziwila sie Polly.
— Najwyrazniej. Otto mowil, ze przynajmniej raz w tygodniu doprowadzaja komendanta Vimesa do wscieklosci, ale nic z tego nie wynika.
— Vimesa? Rzeznika? — upewnila sie.