— Jest diukiem. Tak twierdzi Otto. Ale nie takim jak nasi. I mowi, ze jeszcze nigdy nie widzial, by Vimes kogos zarznal. Otto jest czarnowstazkowcem, jak ja. Nie oklamalby kolegi ze wstazka. I jeszcze powiedzial, ze ten obrazek, ktory zrobil, jeszcze dzis wieczorem przesle sekarem z najblizszej wiezy. Jutro umieszcza go w tej azecie. I wydrukuja kopie tutaj.
— Mozna wyslac sekarem obraz? — zdziwila sie Polly. — Znam ludzi, ktorzy widzieli te sekary. To po prostu mnostwo skrzynek na wiezy. I te skrzynki stukaja.
— Otto tez mi to wytlumaczyl. Bardzo pomyslowe.
— No wiec jak dzialaja?
— Och, nie zrozumialem, co mowil. Chodzilo o… o liczby. Ale brzmialo bardzo madrze. W kazdym razie de Worde zapewnil poru… ruperta, ze wiadomosc o zgrai chlopcow, ktora pobila doswiadczonych zolnierzy, na pewno zwroci uwage i sprawi, ze ludzie sie zastanowia.
Rekruci spojrzeli po sobie z zaklopotaniem.
— To byl szczesliwy traf, a poza tym mielismy Karborunda — przypomniala Stukacz.
— A ja uzylem oszustwa — dodala Polly. — Wiecie, nie moglbym tego zrobic po raz drugi.
— Co z tego? — zdziwil sie Maladict. — Zrobilismy to. Oddzial to zrobil. Nastepnym razem wezmiemy sie do sprawy inaczej.
— Tak jest! — zawolala Stukacz.
Nastapil moment wspolnej euforii, w ktorym oddzial byl zdolny do wszystkiego. Trwalo to… moment.
— Ale to sie nie uda — oswiadczyla Kukula. — Mielismy szczescie. Wiesz, ze nam sie nie uda, Maladict! Wszyscy wiecie, prawda?
— Przeciez nie twierdze, ze mozemy sie rozprawic, no wiecie, z calym regimentem naraz. A poru… rupert troche jest zielony. Ale mozemy zrobic swoje. Stary Jackrum wie, co robi…
— Slowo honoru daje, nie jestem facetem skorym do przemocy… a niech to! — zachnela sie Stukacz i rozlegly sie… chichoty, Polly wiedziala, ze to chichoty.
— Nie jestes — stwierdzila spokojnie Kukula. — Zadna z nas nie jest. Bo jestesmy dziewczetami.
Zapadla martwa cisza.
— No, moze nie Karborund ani Ozzer, zgoda — ciagnela Kukula, jakby cisza wysysala z niej oporne slowa. — I nie jestem pewna co do Maladicta i Igora. Ale wiem, kim sa pozostale, jasne? Mam oczy. Mam uszy. I mam mozg! Zgadza sie?
W ciszy zabrzmial cichy grzmot, ktory poprzedzal wypowiedzi Karborunda.
— Jesli to pomoze… — powiedzial glosem raczej sypkim niz zgrzytliwym — to naprawdem mam na imie Nefryt.
Polly czula na sobie wzrok zaciekawionych oczu. Byla zaklopotana, oczywiscie. Ale nie z tych oczywistych powodow. Chodzilo o cos innego — o te lekcje, ktora zycie czasem wbija kijem do glowy: nie ty jedna obserwujesz swiat. Inni ludzie to ludzie; kiedy ty sie im przygladasz, oni przygladaja sie tobie; mysla o tobie, kiedy ty o nich myslisz. Swiat nie wiruje wokol ciebie!
Nie istniala mozliwosc, by sie z tego wykrecic. I w pewnym sensie przyjela to z ulga.
— Polly — powiedziala niemal szeptem.
Spojrzala pytajaco na Maladicta, ktory usmiechnal sie zdecydowanie wymijajaco.
— Czy to jest wlasciwa pora? — spytal.
— No dobra, wszyscy, czego tak stoicie! — huknal Jackrum szesc cali od karku Maladicta.
Nikt nie zauwazyl, skad sie tam pojawil. Poruszal sie z podoficerska bezszelestnoscia, ktora czasami zadziwia nawet Igory. Usmiech Maladicta nawet nie drgnal.
— Alez czekamy na panskie rozkazy, sierzancie — oswiadczyl wampir, odwracajac glowe.
— Myslisz, ze jestes sprytny, Maladict?
— Hm… Owszem, sierzancie, calkiem sprytny — przyznal wampir.
W usmiechu Jackrurna nie bylo radosci.
— Dobrze. Milo mi to slyszec. Nie chce tu kolejnego glupiego kaprala. Tak, wiem, ze nie jestes jeszcze nawet porzadnym szeregowcem, ale ku chwale matczyzny zostajesz kapralem, bo potrzebny mi kapral, a ty najlepiej sie ubierasz. Niech Trzyczesciowiec znajdzie ci jakies paski. Co do reszty… To nie jest spotkanie zaplakanych matek, za piec minut wymarsz, ruszac sie!
— Ale jency, sierzancie… — zaczela Polly, wciaz usilujac jakos przetrawic sensacyjne wiadomosci.
— Zawleczemy ich do gospody i zostawimy, zwiazanych na golo i skutych razem — wyjasnil rupert. — Zawziety dran z naszego ruperta, kiedy juz sie wscieknie, co? A Trzyczesciowiec dostanie ich buty i konie. Przez jakis czas nigdzie daleko sie nie wybiora, nie na golo.
— Ale czy ten zapisujacy typ nie pomoze im sie wydostac? — upewnila sie Stukacz.
— Nie obchodzi mnie to. Pewnie moglby porozcinac sznury, ale klucz do kajdan wrzuce do wychodka, a trzeba sporo czasu, zeby go wylowic.
— Po czyjej stronie on stoi, sierzancie? — spytala Polly.
— Nie wiem. Ale im nie ufam. Nie zwracajcie na nich uwagi. Nie rozmawiajcie z nimi. Nigdy nie rozmawiajcie z ludzmi, ktorzy cos pisza. Stara wojskowa zasada. A teraz… Wiem, ze wydalem wam rozkaz, bo slyszalem echo… No to do roboty! Wynosimy sie stad!
— Droga do zatracenia, chlopcze, taki awans… — oswiadczyl Maladictowi Scallot, machajac dwoma paskami na haku. Usmiechal sie szeroko. — Od teraz naleza ci sie trzy pensy dziennie dodatku, tylko ze ich nie dostaniesz, bo nie placa. Ale spojrz z lepszej strony — nie beda ci ciac zoldu, a bardzo to lubia… Mysle sobie, ze jak bedziesz maszerowal tylem, kieszenie same ci sie przepelnia.
Deszcz przestal padac. Wieksza czesc oddzialu wyszla juz na plac, gdzie stal teraz nieduzy zakryty woz pisarza azetowych nowin. Z wozu sterczal maszt z umocowana flaga, ale w blasku ksiezyca Polly nie mogla rozpoznac wzoru. Obok wozu Maladict rozmawial o czyms z Ottonem.
Uwage zwracal jednak przede wszystkim rzad kawaleryjskich koni. Jednego zaproponowali Bluzie, ale z wystraszona mina machnal tylko reka i wymruczal cos o lojalnosci wobec dawnego wierzchowca — ktory, zdaniem Polly, wygladal jak stojak na talerze z wlasnym napedem i z charakterem. Jednak porucznik podjal chyba wlasciwa decyzje, poniewaz konie Zlobencow byly wielkimi bestiami o szerokich grzbietach i blyszczacych slepiach, wyszkolonymi do bitwy. Dosiadanie takiego mogloby Bluzie rozpruc spodnie w kroku, a proba sciagniecia wodzow pewnie wyrwalaby mu rece ze stawow. W tej chwili przy siodle kazdego konia wisiala para butow — wszystkich z wyjatkiem pierwszego, wspanialego zwierzecia, na ktorym niczym spozniona refleksja siedzial kapral Scallot.
— Wiesz, nie jestem poganiaczem oslow — powiedzial Jackrum, gdy zamocowal juz przy siodle kule kaprala. — Ale znalazles sobie wsciekle dobrego zwierzaka, Trzyczesciowiec.
— Swieta racja, sierzancie. Mozna takim przez tydzien wykarmic caly pluton.
— Na pewno nie chcesz isc z nami? Jestem pewien, ze zostaly ci jeszcze jeden czy dwa kawalki, ktore ci dranie mogliby uciac.
— Dzieki za oferte, sierzancie, ale juz niedlugo szybkie konie beda prawdziwym przebojem, a ja jestem przygotowany na wzrost popytu. Te tutaj warte sa trzyletniego zoldu. — Odwrocil sie w siodle i skinal oddzialowi. — Powodzenia, chlopaki. Codziennie bedziecie maszerowac razem ze Smiercia, ale ja go widzialem i wiem, ze lubi czasem mrugnac. I pamietajcie, nalejcie zupy do butow!
Popedzil konia do truchtu i zniknal w mroku razem ze swoja zdobycza.
Jackrum obserwowal go, jak odjezdza, potem potrzasnal glowa i zwrocil sie do rekrutow.
— No dobra, panienki… Co w tym takiego smiesznego, szeregowy Halter?
— Eee… Nic takiego, sierzancie! Ja tylko… o czyms pomyslalem — tlumaczyla Stukacz, krztuszac sie ze smiechu.
— Nie placa wam za myslenie o czyms, tylko za maszerowanie! Ruszac sie!
Oddzial odmaszerowal. Deszcz w koncu ustal zupelnie, ale wiatr wzmogl sie nieco, trzaskal oknami, dmuchal przez opuszczone domy, otwieral i zamykal drzwi jak ktos szukajacy czegos, co — moglby przysiac — przed chwila tu polozyl. Nic wiecej w Plotzu sie nie poruszalo — jesli nie liczyc jednego plomyka swiecy tuz nad podloga w malym pokoiku na tylach koszar.
Swieca byla przechylona tak, ze opierala sie o bawelniana nic zawiazana miedzy nogami stolka. Kiedy swieca sie skroci, przepali nitke i upadnie na podloge, na nierowna sciezke slomy prowadzaca do stosu siennikow, na ktorych ustawiono dwie stare puszki oliwy do lamp.