Wiadomosc zostala nadana. Opadla rosa, a w gorze gwiazdy zamrugaly wiadomosciami, ktorych nikt nie probowal odczytac. Sekary zamilkly.
— Ruszamy czym predzej — powiedzial Bluza. — Jak sie zdaje, odpowiednia fraza brzmi „Spadamy stad”.
— Prawie dobrze, sir — pochwalila Polly. — Prawie dobrze.
Istnieje taka stara, bardzo stara borogravianska piosenka, majaca wiecej Z i V, niz potrafi wymowic czlowiek z nizin. Zaczyna sie
Sam Vimes westchnal. Male panstewka walczyly z powodu rzeki, z powodu idiotycznych traktatow, z powodu konfliktow rodow krolewskich, ale przede wszystkim dlatego, ze zawsze walczyly. Ruszaly na wojne, poniewaz wzeszlo slonce.
Ta wojna zawiazala sie na supel.
W dole rzeki dolina zwezala sie do kanionu, a dalej Kneck spadala w dol cwiercmilowym wodospadem. Ktokolwiek probowalby sie przedostac przez poszarpane gory, znalazlby sie w swiecie wawozow, ostrych jak brzytwa turni, wiecznego lodu i jeszcze bardziej wiecznej smierci. Kazdy oddzial, ktory probowalby przekroczyc Kneck i dotrzec do Zlobenii, bylby teraz na brzegu wybity do nogi. Jedyna droga z doliny prowadzila w gore rzeki, ale wtedy armia musiala przejsc przez cien twierdzy. Co bylo akceptowalne, dopoki twierdza byla w borogravianskich rekach. Teraz, kiedy zostala zdobyta, zolnierze weszliby w zasieg wlasnych machin obronnych.
I to jakich machin! Vimes widzial katapulty wyrzucajace kamienne kule na odleglosc trzech mil. Kiedy takie kule ladowaly, rozpadaly sie na ostre jak igly odlamki. Byla tez inna machina, ktora posylala w powietrze wirujace szesciostopowe stalowe dyski. Kiedy uderzaly o ziemie i podskakiwaly znowu, stawaly sie demonicznie nieprzewidywalne, ale przez to tym bardziej przerazajace. Tlumaczono Vimesowi, ze taki ostry dysk pokonuje zwykle kilkaset sazni, niewazne, ilu spotka na drodze ludzi i koni. A byly to tylko najnowsze pomysly. Nie brakowalo broni bardziej konwencjonalnej, jesli mozna tym slowem okreslic gigantyczne kusze, katapulty i onagery ciskajace kule efebianskiego ognia, ktory przyklejal sie do skory.
Ze swego okna na tej nieszczelnej wiezy widzial na rowninie ogniska okopanej armii. Nie mogli sie wycofac, a sprzymierzeni — jesli mozna tak nazwac te klotliwa zgraje — nie smieli ruszyc w gore rzeki, do serca kraju, zostawiajac taka armie za plecami. Nie mieli dosc ludzi, by rownoczesnie utrzymac twierdze i rozbic nieprzyjaciela.
W dodatku za kilka tygodni zacznie padac snieg. Zasypie przelecze. Nic sie juz nie przedostanie. A kazdego dnia tysiace ludzi i zwierzat bedzie wymagac pozywienia. Oczywiscie, ludzie moga w koncu zjesc konie, za jednym zamachem rozwiazujac dwa problemy. Potem pozostanie im juz tylko wymiana nog, ktora — jak Vimes dowiedzial sie od jednego z przyjaznie nastawionych Zlobencow — byla tu tradycyjnym elementem zimowych dzialan wojennych. Poniewaz tym Zlobencem byl kapitan „Kulas” Splatzer, Vimes mu wierzyl.
Potem zacznie padac, a jeszcze pozniej deszcz i topniejace sniegi zmienia te przekleta rzeke w rozlewiska. Ale juz wczesniej sprzymierzeni pokloca sie zupelnie i wroca do domow. Borogravianom wystarczy wiec utrzymac pozycje, by osiagnac remis.
Zaklal pod nosem. Ksiaze Heinrich odziedziczyl tron kraju, ktorego glownym artykulem eksportowym byly recznie malowane drewniane chodaki. Przysiagl jednak, ze za dziesiec lat stoleczne miasto Rigour stanie sie „gorskim Ankh-Morpork”. Z jakiegos powodu uwazal, ze Ankh-Morpork bedzie z tego zadowolone.
Jak twierdzil, koniecznie chcial poznac ankhmorporski styl zalatwiania spraw. Ta niewinna ambicja mogla poczatkujacego wladce doprowadzic do… do odkrycia, jaki jest ankhmorporski styl zalatwiania spraw. Heinrich mial w okolicy reputacje czlowieka sprytnego, lecz Ankh-Morpork wyprzedzilo spryt juz tysiace lat temu, przemknelo obok chytrosci, zostawilo za soba przebieglosc, a teraz, okrezna droga, znow docieralo do prostolinijnosci.
Vimes przerzucil papiery na biurku i uniosl glowe, kiedy zza okna dobiegl ostry, chrapliwy krzyk. Dlugim, lagodnym lukiem myszolow wlecial przez okno i wyladowal na zaimprowizowanej zerdzi na drugim koncu pokoju. Vimes podszedl w chwili, gdy mala postac na grzbiecie ptaka zdjela z oczu gogle.
— Co slychac, Buggy? — zapytal.
— Robia sie podejrzliwi, panie Vimes. A sierzant Angua mowi, ze to troche ryzykowne, kiedy sa juz tak blisko.
— Przekaz jej zatem, zeby wracala.
— Tak jest, sir. I nadal potrzebuja kawy.
— Do licha! Nic nie znalezli?
— Nie, sir, a z wampirem zaczynaja sie juz klopoty.
— Ale jesli juz sa podejrzliwi, to nabiora pewnosci, jesli zrzucimy im manierke kawy.
— Sierzant Angua uwaza, ze prawdopodobnie nam to ujdzie, sir. Nie powiedziala dlaczego. — Gnom spojrzal pytajaco na komendanta. Tak samo jego myszolow. — Daleko doszly, sir, jak na zgraje dziewczat. No… glownie dziewczat.
Vimes z roztargnieniem wyciagnal reke, zeby poglaskac ptaka.
— Nie, sir! — wrzasnal Buggy. — Straci pan kciuk!
Ktos zastukal do drzwi, a zaraz potem wszedl Reg z taca surowego miesa.
— Zauwazylem w gorze Buggy’ego, wiec pomyslalem, ze skocze do kuchni, sir…
— Slusznie, Reg. Nie pytaja, po co ci surowe mieso?
— Pytaja, sir. Mowie, ze to pan je zjada.
Vimes milczal przez chwile, nim odpowiedzial. Reg nie mial przeciez zlych zamiarow.
— No coz, i tak nic juz chyba nie zaszkodzi mojej reputacji. A przy okazji, co sie dzialo w tej krypcie?
— To nie sa tacy, ktorych nazywam prawdziwymi zombi. — Reg wybral skrawek miesa i pomachal nim przed Morag. — Raczej chodzace trupy.
— Eee… tak?
— To znaczy, ze oni wlasciwie nie mysla — tlumaczyl zombi, wybierajac nastepny kawalek surowego krolika. — Nie potrafia docenic nowych mozliwosci zycia pozagrobowego. To zwykle stosy dawnych wspomnien na nogach. Tacy jak oni tylko psuja zombi opinie, sir. Strasznie mnie to denerwuje…
Morag sprobowala chwycic kawalek zakrwawionego kroliczego futra, ktorym Reg potrzasal z roztargnieniem.
— Eee… Reg… — odezwal sie Buggy.
— Czy naprawde tak trudno isc z duchem czasow? Wezmy na przyklad mnie. Pewnego dnia obudzilem sie martwy. Ale…
— Reg! — ostrzegl Vimes. Glowa Morag przesunela sie szybko w tyl i w przod.
— …czy mnie to powalilo? Nie! I wcale…
— Reg, uwazaj! Wlasnie wyrwala ci dwa palce!
— Co? Och… — Reg popatrzyl na swa ogolocona dlon. — No wiecie, cos takiego… — Rozejrzal sie po podlodze, ale jego nadzieja szybko zgasla. — Do licha! Mozna ja jakos sklonic do wymiotow?
— Tylko wtykajac jej palce w gardlo, Reg. Przepraszam cie, Buggy, zrob, co mozliwe, dobrze? A ty, Reg, zbiegnij na dol i sprawdz, czy nie maja kawy.
— Oj… — mruknela Kukula.
— Wielka jest — stwierdzila Stukacz.
Bluza milczal.
— Nie widzial jej pan jeszcze, sir? — zapytal uprzejmie Jackrum. Ukryci w krzakach, przygladali sie oddalonej o pol mili twierdzy. Jesli istnieje bajkowa skala zamkow, w ktorej na szczycie sa te najezone iglicami, o bialych murach i niebieskich spiczastych dachach, to twierdza Kneck znajdowala sie na drugim koncu — czarna, przylgnela do skaly niczym burzowa chmura. Otaczalo ja koryto rzeki Kneck. Przez cypel, na jakim ja wzniesiono, biegla droga podejscia, szeroka i calkowicie pozbawiona oslony, idealna na spacery dla zmeczonych zyciem.
— Nie, sierzancie — przyznal Bluza. — Ogladalem rysunki, ale nie oddaja sprawiedliwosci…
— Ktoras z tych panskich ksiazek, sir, mowi, co powinnismy teraz zrobic?
— Byc moze, sierzancie. W „Rzemiosle wojennym” Song Sung Lo powiada: „Zwyciestwo bez walki to