najwieksze zwyciestwo”. Nieprzyjaciel chcialby, zebysmy zaatakowali w miejscu, gdzie jest najsilniejszy. A zatem rozczarujemy go. Sposob sie objawi, sierzancie.
— Mnie jakos nigdy sie nie objawil, sir, a bylem tu juz parenascie razy. — Jackrum wciaz sie usmiechal. — Ha, nawet szczury musialyby udawac praczki, zeby sie tam dostac! Gdyby udalo sie jakos przejsc ta droga, trafi pan tam na waskie przejscia, otwory w sklepieniu, przez ktore leje sie goracy olej, wszedzie wrota, ktorych nawet troll nie wylamie, pare labiryntow i setki drobnych sposobow, w jakie mozna czlowieka zastrzelic. Och, to cudowne miejsce do szturmowania.
— Zastanawiam sie, jak zdobyli je sprzymierzeni.
— Pewnie zdrada, sir. Swiat jest pelen zdrajcow. A moze odkryli tajne wejscie, sir. Wie pan, to, o ktorym jest pan pewien, ze istnieje. A moze juz pan zapomnial, sir? Takie cos moze wypasc z pamieci, kiedy czlowiek jest zapracowany.
— Dokonamy rozpoznania, sierzancie — oswiadczyl chlodno Bluza, kiedy wyczolgali sie z krzakow.
Otrzepal mundur z lisci. Thalacephalos, czyli — jak ja okreslal Bluza — „wierny rumak”, zostala puszczona wolno wiele mil wczesniej. Nie mozna sie skradac konno, a szkapa, jak stwierdzil Jackrum, byla za chuda, zeby ja jesc, i zbyt zlosliwa, zeby jej dosiadac.
— Oczywiscie, sir, tak jest, sir. Rownie dobrze mozemy sie tym zajac. — Jackrum byl wcieleniem uprzejmosci. — A gdzie chce pan prowadzic to rozpoznanie?
— Musi byc jakies tajne wejscie, sierzancie! Nikt nie budowalby takiej twierdzy z tylko jedna brama. Zgodzicie sie chyba?
— Tak, sir. Lecz moze trzymaja je w tajemnicy, sir. Chcialem tylko pomoc, sir.
Odwrocili sie, slyszac zarliwa modlitwe. Lazer padla na kolana i zlozyla dlonie. Reszta oddzialu odsuwala sie od niej powoli. Poboznosc to cudowne zjawisko…
— Co on robi, sierzancie? — szepnal porucznik.
— Modli sie, sir.
— Zauwazylem, ze czesto mu sie to zdarza. Czy to, ehm, zgodne z regulaminem?
— To trudny problem, sir, nie ma co — przyznal Jackrum. — Ja osobiscie wiele razy modlilem sie na polu bitwy. Wiele razy odmawialem Modlitwe Zolnierza i nie wstydze sie do tego przyznac.
— Tej chyba nie znam…
— Mysle, ze slowa przyjda same, sir, jak tylko stanie pan naprzeciw wrogow. Na ogol jednak ich sens jest mniej wiecej taki: „O boze, pozwol mi zabic tego sukinsyna, nim on mnie zabije”. — Jackrum usmiechnal sie szeroko, widzac mine Bluzy. — To jest, jak ja nazywam, wersja autoryzowana, sir.
— No tak, sierzancie, ale gdzie bysmy byli, gdybysmy stale sie modlili?
— W niebie, poruczniku, siedzac po prawicy Nuggana — odpowiedzial natychmiast Jackrum. — Tego mnie nauczyli, kiedy bylem jeszcze maluchem. Musi tam panowac niezly tlok, wiec moze dobrze, ze nas tam nie ma.
W tym momencie Lazer przestala sie modlic, wstala i otrzepala kolana. Po czym obdarzyla oddzial swym promiennym i niepokojacym usmiechem.
— Ksiezna pokieruje naszymi krokami — oznajmila.
— To swietnie — odparl slabym glosem porucznik.
— Wskaze nam droge.
— Cudownie. Ale, no… czy podala jakies wspolrzedne mapy?
— Da nam oczy, abysmy zobaczyli.
— Tak? Dobrze. Naprawde, bardzo dobrze — stwierdzil Bluza. — Od razu czuje sie lepiej. A wy, sierzancie?
— Tak jest, sir — odparl Jackrum. — Bo do tej pory nie wiedzialem, jak w ogole gdziekolwiek trafimy.
Wychodzili na zwiad trojkami, reszta oddzialu zalegala w zaglebieniu ukrytym w krzakach. Wokol krazyly nieprzyjacielskie patrole, ale latwo uniknac szostki mezczyzn, ktorzy trzymaja sie sciezek i nie przejmuja sie halasem. Zolnierze byli Zlobencami i zachowywali sie jak wlasciciele tych miejsc.
Z jakiegos powodu Polly trafila do patrolu z Maladictem i Lazer, inaczej mowiac z wampirem na krawedzi zalamania i dziewczyna, ktora odeszla juz tak daleko, ze byc moze znalazla nowa krawedz, juz za horyzontem. Zmieniala sie kazdego dnia, czego trudno bylo nie zauwazyc. Kiedy sie zaciagali — wydawalo sie, ze cale zycie temu — byla roztrzesionym dzieckiem, ktore boi sie wlasnego cienia. Teraz bywalo, ze wygladala na wyzsza, przepelniona jakas eteryczna pewnoscia siebie, a cienie rozstepowaly sie przed nia. No, moze nie naprawde, ale powinny.
Potem zdarzyl sie Cud Indyka. Trudno to wyjasnic.
Ich trojka przesuwala sie wzdluz urwiska. Okrazyli kilka zlobenskich posterunkow, ostrzezeni zapachem dymu z ogniska, choc niestety nie zapachem kawy. Zdawalo sie, ze Maladict panuje nad soba; mial tylko sklonnosc mamrotania liczb i liter, ale Polly polozyla temu kres, grozac, ze jesli jeszcze raz sprobuje, oberwie kijem.
Dotarli na brzeg urwiska i otworzyl sie przed nimi widok na twierdze. Polly znowu uniosla lunete, by obejrzec strome mury i ostre skaly w poszukiwaniu jakichkolwiek sladow ukrytego wejscia.
— Popatrz w dol, na rzeke — odezwala sie Lazer.
Krag widzenia rozmazal sie troche, kiedy Polly przesunela lunete; gdy znieruchomial, widziala tylko biel. Musiala opuscic instrument, by sprawdzic, na co patrzy.
— O rany… — powiedziala.
— To ma sens — stwierdzil Maladict. — Tam jest sciezka wzdluz rzeki, widzicie? A na niej jeszcze pare kobiet.
— Ale furtka malutka — zauwazyla Polly. — Latwo przeszukac wchodzacych, czy nie wnosza broni.
— Zolnierze sie nie przedostana — uznal wampir.
— My bysmy mogly — odparla Polly. — A przeciez jestesmy zolnierzami. Prawda?
Na chwile zapadla cisza. Potem Maladict odpowiedzial:
— Zolnierze potrzebuja broni. Szable i kusze warta zauwazy.
— Bron jest w srodku — zapewnila Lazer. — Ksiezna mi powiedziala. Zamek jest pelen broni.
— A zdradzila ci, jak ja odebrac wrogowi? — spytal Maladict.
— Spokoj! — wtracila pospiesznie Polly. — Powinnismy jak najpredzej zameldowac o tym rupertowi. Wracajmy.
— Chwila, ja tu jestem kapralem — zaprotestowal Maladict.
— No tak — zgodzila sie Polly. — I co?
— Wracamy? — zaproponowal wampir.
— Dobry pomysl.
Powinna nasluchiwac spiewu ptakow, co jednak uswiadomila sobie dopiero pozniej. Ostre krzyki w dali powiedzialyby jej wiele, gdyby tylko byla dosc spokojna, by sluchac.
Przeszli moze z pietnascie sazni, kiedy zobaczyla zolnierza.
Ktos w zlobenskiej armii okazal sie niebezpiecznie sprytny. Zrozumial, ze aby wypatrzyc intruzow, nie nalezy tupac glosno po wydeptanych sciezkach, ale przekradac sie cicho miedzy drzewami…
Zolnierz trzymal kusze. Tylko szczesliwym trafem… prawdopodobnie byl to tylko szczesliwy traf… patrzyl w inna strone, gdy Polly wynurzyla sie zza ostrokrzewu. Rzucila sie za drzewo i pomachala rozpaczliwie do idacego za nia Maladicta, ktory mial dosc rozsadku, zeby sie ukryc.
Wyjela szable i oburacz przycisnela do piersi. Slyszala kroki zolnierza. Byl dosc daleko, ale szedl w jej strone. Prawdopodobnie ten punkt obserwacyjny, ktory znalezli, byl stalym elementem trasy patroli. W koncu, myslala z gorycza, wlasnie tam latwo mogli trafic jacys nieprzeszkoleni idioci. A dyskretny patrol moglby ich nawet tam zaskoczyc…
Zamknela oczy i starala sie oddychac spokojnie. Wiec to jest to, to jest to! Teraz sie dowie!
O czym pamietac, o czym pamietac, o czym pamietac… kiedy metal trafi w mieso… lepiej trzymac metal.
Posmak metalu czula w ustach.
Ten czlowiek przejdzie obok. Jest czujny, ale nie az tak czujny. Ciecie bedzie lepsze od pchniecia. Tak, szerokie ciecie na wysokosci glowy pewnie zabije…
…syna jakiejs matki, brata jakiejs siostry, jakiegos chlopaka, ktory poszedl za glosem bebna dla szylinga i