— Nie jestem pewien, czy taki jest cel akcji. A teraz, gdyby zechcial sie pan odchylic…
— Powinien pan cos wiedziec o mlodym Perksie, sir!
Polly naprawde pisnela ze strachu. Idac cicho, jak tylko sierzanci potrafia, Jackrum zakradl sie do pokoju.
— Tak — pff! — sierzancie? — zdziwil sie Bluza.
— Perks nie wie, jak ogolic mezczyzne, sir — oswiadczyl Jackrum. — Podaj mi brzytwe, Perks.
— Nie wie, jak sie goli?
— Nie, sir. Perks nas oklamal. Prawda, Perks?
— Dobrze, sierzancie, nie trzeba tego ze mnie wyciagac. — Polly westchnela. — Poruczniku, jestem…
— …za mlody — dokonczyl sierzant. — Zgadza sie, Perks? Masz dopiero czternascie, zgadza sie? — Nad glowa porucznika spojrzal na Polly i mrugnal.
— Eee… Sklamalem, zeby sie zaciagnac, sir. To prawda.
— Takiego mlodego chlopaka nie nalezy wlec do twierdzy, chocby byl bardzo dzielny. A nie wydaje mi sie, zeby byl jedynym. Prawda, Perks?
Aha, pomyslala Polly, czyli o to chodzi… Szantaz.
— Tak, sierzancie — przyznala ze znuzeniem.
— Nie mozemy dopuscic do masakry takich chlopaczkow, sir, prawda? — ciagnal Jackrum.
— Rozumiem wasze — pff! — stanowisko, sierzancie — przyznal porucznik. Jackrum wolno przesuwal ostrzem brzytwy po jego policzku. — Trudna sprawa.
— Lepiej wiec dac sobie spokoj, co?
— Z drugiej strony, sierzancie, wiem — pff! — ze wy takze zaciagneliscie sie jako dziecko — powiedzial Bluza.
Ostrze znieruchomialo.
— W tamtych czasach bylo troche… — zaczal Jackrum.
— Mieliscie piec lat, jak sie zdaje — mowil dalej porucznik. — Widzicie, kiedy uslyszalem, ze mam spotkac sie z wami, legenda armii, sprawdzilem wasze akta. Pomyslalem, ze moze rzuce kilka dobrze dobranych zarcikow, kiedy bede wreczal honorowe zwolnienie ze sluzby. Wiecie, takie zabawne nawiazania do czasow dawno minionych. I wyobrazcie sobie, jak sie zdumialem, gdy odkrylem, ze pobieracie zold od… trudno miec calkowita pewnosc, ale mozliwe, ze od szescdziesieciu lat.
Polly dobrze wyostrzyla brzytwe, ktora opierala sie teraz o policzek Bluzy. Przypomniala sobie morderstwo… no dobrze, zabicie… uciekajacego jenca w lesie. „To nie bedzie pierwszy oficer, ktorego zabilem”…
— Pewnie jedna z tych, jak im tam, pomylek urzedniczych, sir — wyjasnil lodowatym tonem Jackrum.
W mrocznym pomieszczeniu, ktorego sciany juz kolonizowal mech, sierzant wydawal sie ogromny.
Zahuczala siedzaca na kominie sowa. Jej glos odbil sie echem w pokoju.
— Otoz nie, sierzancie — rzekl Bluza, najwyrazniej nieswiadomy brzytwy. — Wasze akta byly poprawiane. Przy licznych okazjach. Raz nawet osobiscie przez generala Froca. Odjal od waszego wieku dziesiec lat i podpisal te korekte. I nie byl jedyny. Szczerze mowiac, sierzancie, zmuszony jestem uznac, ze istnieje tylko jedno wytlumaczenie.
— A jakiez to, sir? — Brzytwa znow znieruchomiala, tym razem przycisnieta do szyi porucznika. Cisza zdawala sie trwac bardzo dlugo, ostra i rozciagnieta…
— Ze byl kiedys inny zolnierz o nazwisku Jackrum — powiedzial wolno Bluza. — I jego akta jakos… sie pomieszaly z waszymi, a potem… Kazda proba naprawienia sytuacji przez oficerow, ktorzy, jak by to… nie najlepiej radzili sobie z rachunkami, tylko poglebiala chaos.
Brzytwa znowu ruszyla z jedwabista plynnoscia.
— Mysle, ze trafil pan bezblednie, sir — uznal Jackrum.
— Zamierzam napisac notke wyjasniajaca i dolaczyc ja do teczki. A rozsadek nakazuje chyba, zeby tu i teraz zapytac was o wiek. Ile macie lat, sierzancie?
— Czterdziesci trzy, sir — odparl bez namyslu Jackrum.
Polly spojrzala w gore, oczekujac tradycyjnego gromu, ktory powinien towarzyszyc takim klamstwom wielkosci wszechswiata. — Jestescie pewni? — spytal Bluza.
— Czterdziesci piec, sir. Na mojej twarzy widac trudy zolnierskiego zycia.
— Mimo to…
— Ach, przypominam sobie pare urodzin, ktore jakos wypadly mi z pamieci, sir. Czterdziesci siedem, sir.
Jak zauwazyla Polly, wciaz nie rozlegal sie grzmot niebianskiej dezaprobaty.
— Ehm… no tak. Bardzo dobrze. W koncu wy wiecie najlepiej, sierzancie, prawda? Wprowadze poprawke.
— Dziekuje, sir.
— Tak jak przede mna general Froc. I major Kalosh. I pulkownik Legin, sierzancie.
— Tak jest, sir. Urzednicze pomylki przesladuja mnie przez wszystkie dni mego zycia, sir. Jestem ich meczennikiem. — Jackrum odstapil. — Gotowe, sir. Twarz gladka jak pupa niemowlaka, sir. Tak gladki powinien byc bieg spraw. Zawsze lubilem, kiedy wszystko idzie gladko.
Patrzyli, jak porucznik Bluza idzie miedzy drzewami do sciezki. Patrzyli, jak dolacza do nierownej, powolnej kolumny kobiet w drodze do furtki. Nasluchiwali krzykow, ale sie nie rozlegly.
— Cz-czy kazda kobieta sie tak kolysze? — spytala Lazer, wygladajac zza krzakow.
— Legalnie chyba nie — odparla Polly. Obserwowala twierdze przez lunete porucznika. — Musimy chyba zaczekac na jakis sygnal, ze mu sie udalo.
Gdzies w gorze wrzasnal myszolow.
— Przeciez go zlapia, jak tylko przejdzie przez te drzwi — stwierdzil Maladict. — Moge sie zalozyc.
Zostawili na posterunku Nefryt. Po zeskrobaniu farby troll tak dobrze wtapial sie w skalisty krajobraz, ze nikt by jej nie zauwazyl, dopoki by na nia nie wpadl. A wtedy byloby juz za pozno.
Wracali przez las i juz prawie dotarli do ruin farmy, kiedy to sie stalo.
— Dobrze ci idzie, Mal — pochwalila Polly. — Moze te zoledzie jednak dzialaja? Nie wspominales o kawie od…
Maladict zatrzymal sie i odwrocil powoli. Ku przerazeniu Polly jego twarz blyszczala od potu.
— Musisz mi przypominac? — wyrzucil chrapliwie. — Prosze, nie! Tak mocno sie trzymalem! Tak dobrze sobie radzilem! — Runal na twarz, ale zdolal sie podniesc na lokcie i kolana. Kiedy uniosl glowe, jego oczy jarzyly sie czerwienia. — Sprowadz… Igorine… — szepnal, dyszac ciezko. — Wiem, ze jest na to przygotowana…
…szurp, szurp, szurp…
Lazer modlila sie rozpaczliwie. Maladict sprobowal wstac, znow osunal sie na kolana i blagalnie wzniosl rece do nieba.
— Wynoscie sie stad, poki jeszcze mozecie — wymamrotal. Jego zeby wyraznie sie wydluzyly. — Ja…
Pojawil sie cien, wrazenie ruchu, i wampir upadl na twarz, ogluszony spadajacym z jasnego nieba osmiouncjowym woreczkiem ziarnistej kawy.
Polly dotarla do domku na farmie, niosac Maladicta na ramieniu. Ulozyla go jak najwygodniej na jakiejs pradawnej slomie, a potem oddzial sie naradzil.
— Myslicie, ze powinnismy wyjac mu ten woreczek z ust? — zapytala nerwowo Kukula.
— Probowalam, ale on sie broni — stwierdzila Polly.
— Przeciez jest nieprzytomny!
— Ale i tak nie chce puscic! On go ssie! Przysiegam, byl calkiem bez zmyslow, ale zlapal woreczek i wgryzl sie. A kawa spadla z jasnego nieba!
Stukacz popatrzyla na Lazer.
— Ksiezna przyjmuje zamowienia z dowozem? — spytala.
— Nie! Mowi, ze n-nie!
— Zdarzaja sie dziwaczne deszcze, na przyklad ryb — odezwala sie Igorina, kleczaca przy Maladikcie. — To chyba mozliwe, ze jakas traba powietrzna przeorala plantacje kawy, a potem byc moze wyladowanie blyskawicy w gornych warstwach eteru…