Calkiem jak z zimistrzem.
Starannie przeczytala list, usilujac nie zwracac uwagi na brudne odciski palcow Feeglow. Roland okazal sie domyslny i dolaczyl kilka czystych kartek papieru…
Na dole, w komorce przy kuchni, ser Horacy wynurzyl sie zza cebrzyka na pomyje. Po chwili dotarl do kuchennych drzwi. Jesli ser wygladal czasem na zamyslony, to tak wlasnie wygladal teraz Horacy.
W malutkiej wiosce Dwukoszul woznica dylizansu pocztowego mial wlasnie pewien klopot. Sporo poczty z calej okolicy Dwukoszula trafialo do tutejszego sklepu z pamiatkami, ktory dzialal tez jako urzad pocztowy.
Zwykle woznica zabieral po prostu worek z poczta, ale dzisiaj pojawila sie trudnosc. Nerwowo przewracal kartki Regulaminu Poczty.
Panna Tyk tupala noga. A to zaczynalo mu dzialac na nerwy.
— Ahaha!… — zawolal wreszcie z tryumfem. — Stoi tutaj, ze zadnych zwierzat, ptakow, smokow ani ryb!
— A wydaje ci sie, ze ktorym z nich jestem? — zapytala panna Tyk lodowato.
— No bo, tego, znaczy, czlowiek to tak jakby rodzaj zwierzecia, prawda? Znaczy, prosze spojrzec na malpy…
— Nie mam najmniejszej ochoty patrzec na malpy — odparla panna Tyk. — Widzialam, jak sie zachowuja.
Woznica wyraznie sie zorientowal, ze lepiej nie podazac ta droga, i wrocil do wscieklego kartkowania regulaminu. Po chwili sie rozpromienil.
— Ach, ach, ach! Ile pani wazy?
— Dwie uncje — oznajmila panna Tyk. — Przypadkiem tyle wynosi maksymalna waga listu, jaki mozna wyslac do Lancre i Bliskich Okolic za dziesiec pensow. — Wskazala dwa znaczki przyklejone do klapy jej plaszcza. — Kupilam juz znaczki.
— W zyciu nie wazy pani dwoch uncji! — oburzyl sie woznica. — Raczej sto dwadziescia funtow, co najmniej!
Panna Tyk westchnela. Chciala tego uniknac, ale Dwukoszul nie byl jednak Psikretem. Lezal przy trakcie, patrzyl, jak swiat przesuwa sie obok. Siegnela wiec reka i wcisnela guzik uruchamiajacy jej kapelusz…
— Wolalbys, bym zapomniala, ze wlasnie to powiedziales?
— Dlaczego? — zdziwil sie woznica.
Panna Tyk milczala przez chwile, patrzac na niego ze zdziwieniem. Potem uniosla wzrok.
— Prosze o wybaczenie — powiedziala. — Stale mi sie to zdarza. To przez te kapiele, niestety. Sprezyny rdzewieja.
Stuknela dlonia w bok kapelusza. Ukryta spiczasta czesc wyskoczyla, rozrzucajac papierowe kwiaty. Woznica przygladal sie uwaznie.
— Och… — mruknal.
Ze spiczastego kapelusza wynika pewien fakt: osoba pod nim jest stanowczo czarownica albo magiem. Jasne, ktos nie bedacy nimi moglby pewnie zdobyc taki kapelusz i spokojnie go nosic, i nic by sie nie stalo, dopoki by nie spotkal prawdziwego nosiciela spiczastego kapelusza. Magowie i czarownice nie lubia oszustow. I nie lubia, kiedy kaze sie im czekac.
— No wiec ile teraz waze, jesli wolno spytac?
— Dwie uncje — zapewnil woznica pospiesznie.
Panna Tyk sie usmiechnela.
— Otoz to, ani skrupulu wiecej. Skrupul to oczywiscie waga dwudziestu granow albo jedna dwudziesta czwarta uncji. Jestem wiec w istocie… bez skrupulow.
Czekala, by sie przekonac, czy ten wyjatkowo nauczycielski zart wywola usmiech, ale nie przejela sie, gdy nie wywolal. Lubila byc madrzejsza od innych.
Wsiadla do powozu.
A kiedy dylizans wspinal sie ku gorom, zaczal padac snieg. Panna Tyk, ktora wiedziala, ze nie ma dwoch identycznych platkow sniegu, nie zwracala na to uwagi. Gdyby zwrocila, poczulaby sie troche mniej madra.
Tiffany spala. Ogien zarzyl sie w kominku. Na dole krosno panny Spisek tkalo droge przez noc…
Male niebieskie postacie przeszly cicho po podlodze, uformowaly feeglowa piramide i dotarly na blat stoliczka, ktorego Tiffany uzywala zamiast biurka.
Tiffany odwrocila sie na drugi bok i wydala z siebie ciche „snfgl!”. Feeglowie zamarli na moment, a po chwili drzwi sypialni zamknely sie za nimi delikatnie.
Niebieska smuga uniosla za soba oblok kurzu na waskich schodach, na podlodze pokoju z krosnem, w drodze do komorki i przez dziwaczny, seroksztaltny otwor w drzwiach. Potem kurz zmienil sie w wir unoszonych pedem lisci wiodacy prosto w las, gdzie plonelo niewielkie ognisko. Oswietlalo twarze hordy Feeglow, choc mozliwe, ze wcale tego nie chcialo.
Smuga zatrzymala sie i zmienila w szesciu Feeglow, z ktorych dwoch nioslo dziennik Tiffany.
Ostroznie ulozyli go na ziemi.
— Dobze, zesmy uciekli z tego domu — stwierdzil Duzy Jan. — Widzieli zescie te wielkoszychowe coski? To wiedzma, co sie z niom ni chcemy spinac!
— Aha, widzem, ze znow se znalazla takom klodecke — zauwazyl Tepak Wullie, obchodzac dziennik dookola.
— Ron, coly cos se mysle, ze to niedobze tak se cytoc to sycko — rzekl Billy Brodacz, gdy Rob wsunal reke do dziurki od klucza. — To som osobiste sprawy.
— To naso wiedzma. Co osobiste dlo niej, to osobiste i dlo nos — odparl spokojnie Rob, obmacujac wnetrze klodki. — No i ona przeco chce, coby ktosik to psecytol, no bo sama to zapisola. Po co by pisola, jakby nie chciola, coby bylo psecytone? Tylko by olowek marnowola.
— Moze chciala se sama pocytoc… — mruknal z powatpiewaniem Billy.
— Niby jak? Cemu by miola chciec? Pseco ona juz wi, co tom jest. A Jeannie chcioloby widziec, co ona mysli o tym chlopocku barona.
Szczeknal zamek i klodka sie otworzyla. Zebrane Feeglostwo obserwowalo dziennik uwaznie.
Rob przewrocil szeleszczace kartki.
— Aha… Tutoj napisola: „Pieknie, znowu przybyli Feeglowie” — oznajmil.
Spotkalo sie to z ogolna aprobata.
— Ha… Co z niej za dziewcyno, coby cosik takiego napisoc — rzekl Billy Brodacz. — Dajze, ja spojze.
I przeczytal: „No pieknie, znowu przybyli Feeglowie”.
— Aha… — mruknal.
Billy Brodacz przybyl z Jeannie z klanu nad Dlugim Jeziorem. Klan lepiej sobie radzil z czytaniem i pisaniem, a ze Billy byl gonaglem, musial byc wprawny w jednym i drugim.
Za to Feeglowie z Kredowego Wzgorza lepiej sie czuli przy piciu, biciu i zlodziejstwie, a Rob Rozboj byl wprawny we wszystkich trzech. Nauczyl sie jednak czytac i pisac, poniewaz Jeannie go poprosila. Wykonywal te czynnosci z wiekszym optymizmem niz precyzja, z czego Billy zdawal sobie sprawe. Kiedy Rob natrafial na dlugie zdanie, odcyfrowywal kilka slow, a potem zgadywal reszte.
— Stuka cytonia polega na rozumieniu, co lone slowecka chcom powiedziec, prowda? — upewnil sie Rob.
— Moze byc — przyznal Duzy Jan. — Ale je tom jakiesi slowecko, co nom powie, ze wielka ciut wiedzma robi slodkie locy do tego boroka w kamiennym zomku?
— Mos bardzo romantycno naturo — odparl Rob. — Ale lodpowim tak: nie wim. Pise ona cesci tych listow takim ciut syfrem. To strosne, robic cosik takiego cytelnikowi. Cienzko jest cytoc juz normolne slowecka, nawet jak ktosik ich nie popsestawio.
— Cienzko bedzie naso praca, jak ta wielko ciut wiedzma zacnie sukac chlopoka. Zamiast sie ucyc