Wzburzone fale zalewaly poklad tonacego statku. Tiffany trzymala kolo jeszcze chwile, a potem zalala ja piana… tylko ze nagle nie byla juz zimna, ale ciepla. Jednak nie pozwalala oddychac. W ciemnosci Tiffany usilowala wyrwac sie na powierzchnie, az nagle czern odsunela sie w bok i zalalo ja swiatlo.
— Uwazam, ze te materace sa za miekkie — uslyszala — ale pani Ogg nie da sie niczego wytlumaczyc.
Zamrugala. Lezala w lozku, a obok stala chuda kobieta z rozczochranymi wlosami i dosc czerwonym nosem.
— Przewracalas sie i rzucalas jak wariatka — poinformowala ja, stawiajac na szafce przy lozku parujacy kubek. — Zapamietaj moje slowa, ktoregos dnia ktos tu sie udusi.
Tiffany znow zamrugala. Powinnam teraz myslec: Och, to byl tylko sen. Ale to nie byl tylko sen. Nie moj.
— Ktora godzina? — spytala niepewnie.
— Kolo siodmej.
— Siodma! — Tiffany odrzucila koldre. — Musze wstawac! Pani Ogg zechce dostac sniadanie!
— Nie wydaje mi sie. Przynioslam jej do lozka niecale dziesiec minut temu. — Kobieta rzucila Tiffany Spojrzenie. — Wracam do domu. — Pociagnela nosem. — Wypij herbate, zanim wystygnie. — I pomaszerowala do drzwi.
— Czy pani Ogg jest chora? — zdziwila sie Tiffany, rozgladajac sie za skarpetkami. Nigdy nie slyszala, zeby ktos, kto nie jest bardzo stary i chory, dostawal posilki do lozka.
— Chora? Ona chyba ani jednego dnia w zyciu nie przechorowala. — Ton sugerowal, ze kobieta uwaza to za niesprawiedliwosc.
Zamknela za soba drzwi.
W sypialni nawet podloga byla gladka. Nie dlatego ze przez stulecia stopy wyrownaly deski i usunely wszystkie drzazgi, ale dlatego ze ktos wyszlifowal ja i pomalowal. Bose stopy Tiffany kleily sie do niej leciutko. Nigdzie nie zauwazyla kurzu ani pajeczyn. Pokoj byl jasny, swiezy i calkiem inny od tego, jak powinien wygladac pokoj w chacie czarownicy.
— Mam zamiar sie ubrac — oznajmila w przestrzen. — Sa tu jacys Feeglowie?
— Alez nie — odpowiedzial jej glos spod lozka.
Potem zabrzmialy goraczkowe szepty i ten sam glos dodal:
— Znacy sie, chciolem powiedziec, prawie wcale tu zodnego ni ma.
— No to zamknijcie oczy — polecila Tiffany.
Ubrala sie, od czasu do czasu popijajac z kubka herbate. Herbata podana do lozka, choc czlowiek nie jest chory? Tak sie traktuje krolow i krolowe!
A potem zauwazyla since na palcach. Nie bolaly, ale skora pociemniala w miejscu, gdzie uderzylo kolo sterowe. No tak…
— Feeglowie!
— Lojzicku, nie damy sie losukac drugi raz — odpowiedzial jej glos spod lozka.
— Wylaz, Tepaku Wullie, zebym cie mogla zobaczyc! — nakazala Tiffany.
— To je prawdziwe wiedzmienie, panienko, jak zawse wis, ze to ja!
Po kolejnej wymianie szeptow, Tepak Wullie — gdyz on to byl rzeczywiscie — wyszedl spod lozka w towarzystwie dwoch innych Feeglow i sera Horacego.
Tiffany wytrzeszczyla oczy. Owszem, Horacy byl blekitnym lancranskim, czyli mniej wiecej tego koloru co Feegle. I zachowywal sie jak Feegle, trudno zaprzeczyc. Ale dlaczego chodzil obwiazany brudnym pasem feeglowego tartanu?
— On sam nas znalaz — wyjasnil Tepak Wullie, starajac sie objac ramieniem jak najwiecej Horacego. — Moge go zatsymac? Lon rozumi, co mowie, kazde slowecko.
— To zadziwiajace, bo ja nie wszystkie rozumiem. Sluchajcie, bylismy w nocy na tonacym statku?
— Ano tak. Tak jakby.
— Tak jakby? Co to znaczy? Statek byl prawdziwy czy nie?
— Ano — potwierdzil Feegle nerwowo.
— Ano byl czy ano nie byl? — nie ustepowala Tiffany.
— Niby byl prowdziwy, niby nie byl — wyjasnil Tepak Wullie, wiercac sie niepewnie. — Ni mom wiedzenia o dobrych sloweckach…
— Zadnemu z Feeglow nic sie nie stalo?
— Ano nie, panienko. — Tepak Wullie sie rozpromienil. — No problemo. To byl psecie ino sniony statek na snionym mozu.
— I sniona gora lodowa?
— Nie. Goro lodowa byla prowdziwa.
— Tak myslalam. Jestescie pewni?
— Ano. Jestesmy dobzy w wiedzeniu takich zecy. Mam racje, chlopecki?
Dwaj jego towarzysze, przejeci lekiem, ze stoja przed wielka ciut wiedzma, pozbawieni ochrony otaczajacych ich setek braci, skineli Tiffany glowami, a potem usilowali schowac sie jeden za drugiego.
— Prawdziwa gora lodowa, wygladajaca jak ja, plywa sobie po morzu? — powiedziala Tiffany ze zgroza. — Zagraza statkom?
— Ano. Moze byc — zgodzil sie Wullie.
— Bede miala straszne klopoty. — Tiffany wstala.
Rozlegl sie trzask. Koniec jednej z desek odskoczyl od podlogi i zakolysal sie z odglosem jakby fotela na biegunach. Wyrwal dwa dlugie gwozdzie.
— A teraz jeszcze to — westchnela dziewczyna.
Ale Feeglowie i Horacy znikneli.
Za Tiffany ktos sie rozesmial, choc byl to raczej chichot, gleboki i dzwieczny, z zaledwie sugestia tego, ze ktos moze opowiedzial nieprzyzwoity dowcip.
— Te male lobuzy nie potrafia uciekac na pol gwizdka, co? — Niania Ogg wkroczyla do pokoju. — A teraz, Tiff, chce, zebys odwrocila sie powoli i usiadla na lozku, tak zeby nie dotykac nogami podlogi. Mozesz to zrobic?
— Oczywiscie, pani Ogg. Bardzo przepraszam za…
— E tam, co znaczy jedna deska mniej czy wiecej. Bardziej martwi mnie Esme Weatherwax. Mowila, ze moze sie zdarzyc cos takiego. Ha, miala racje, a panna Tyk sie mylila. Po czyms takim nie da sie z nia wytrzymac. Bedzie tak mocno zadzierac nosa, ze w ogole przestanie stopami dotykac ziemi!
Z glosnym „spioioioiiing!” odskoczyla kolejna deska.
— I moze lepiej niech twoje tez nie dotykaja, moja panno — dodala niania. — Wracam za pol tykniecia.
Okazalo sie, ze jest to chwila dlugosci dwudziestu siedmiu sekund. Niania wrocila, niosac pare jaskraworozowych kapci z wyszytymi kroliczkami.
— Moja druga najlepsza para — wyjasnila.
Za jej plecami z glosnym „plunk!” deska wystrzelila w przeciwlegla sciane cztery wielkie gwozdzie. Deski, ktore odskoczyly wczesniej, zaczely wypuszczac cos, co wygladalo jak liscie. Cienkie i slabe, ale liscie bez zadnych watpliwosci.
— Ja to robie? — spytala nerwowo Tiffany.
— Mam wrazenie, ze Esme zechce sama ci wszystko wytlumaczyc. — Niania pomogla Tiffany wlozyc kapcie. — Ale to, co tu mamy, moja panno, to ostry przypadek Ped Fecundis.
W glebi umyslu Tiffany doktor Sensibility Bustle, dr fil. mag., bak. ling. el., poruszyl sie przez sen i zatroszczyl o tlumaczenie.
— Zyzne Stopy?
— Brawo! Chociaz nie spodziewalam sie, musze przyznac, ze cos grozi deskom podlogowym. Ale to ma sens, jesli sie zastanowic. Sa w koncu zrobione z drzewa, wiec probuja rosnac.
— Pani Ogg…
— Tak?
— Prosze… Nie mam pojecia, o czym pani mowi. Zawsze dokladnie myje stopy. I wydaje mi sie, ze jestem