brudem.
Ridcully westchnal. Jego koledzy mierzyli w wizerunek prostego czlowieka, ale tylko mgliscie sobie wyobrazali, jak prosty czlowiek obecnie wyglada. Teraz chichotali cicho, spogladali na siebie wzajemnie i wypowiadali zdania w stylu:
— Zez psiajucha, zes sie wysztafirowal jak nic, kolego.
Obok, niezwykle wrecz zaklopotani, stali dwaj uniwersyteccy pedle, nie wiedzac, co zrobic z nogami. W tej chwili zalowali, ze nie moga zapalic sobie dyskretnie gdzies w cieple.
— Panowie — zaczal Ridcully, po czym dodal z blyskiem w oku: — Czy tez, powinienem rzec, towarzysze pracy rekami i glowa, dzisiaj… Slucham, pierwszy prymusie?
— Czy istotnie jestesmy towarzyszami akurat w pracy? Przeciez to uniwersytet.
— Zgadzam sie z pierwszym prymusem — oswiadczyl wykladowca run wspolczesnych. — Statut uniwersytetu wyraznie zabrania angazowania sie, poza terenem uczelni, w jakakolwiek magie powyzej poziomu czwartego, chyba ze na bezposrednia prosbe wladz cywilnych lub tez, zgodnie z punktem trzecim, chyba ze naprawde chcemy. Wystepujemy jako przedstawiciele uniwersytetu, a jako takim nie wolno nam pracowac.
— Co powiecie na towarzyszy lenistwa rak i glowy? — zaproponowal Ridcully. Zawsze chetnie sprawdzal, jak daleko moze sie posunac.
— Towarzyszy statutowego lenistwa rak i glowy — poprawil z godnoscia pierwszy prymus.
Ridcully zrezygnowal. Moglby tak ciagnac caly dzien, ale zycie nie jest tylko zabawa.
— Skoro juz to ustalilismy, chcialem poinformowac, ze poprosilem wiernych panow Frankly’ego Ottomy’ego i Alfa Nobbsa, by towarzyszyli nam w tej malej eskapadzie. Pan Nobbs uwaza, ze skoro nie nosimy oznak pilkarskich wzgledow, nie powinnismy zwracac niechcianej uwagi.
Magowie nerwowo skineli pedlom glowami. Oczywiscie, ci dwaj byli tylko pracownikami uniwersytetu, podczas gdy magowie byli, no… byli uniwersytetem, prawda? W koncu uniwersytet to nie tylko cegly i tynk, to takze ludzie, a przede wszystkim magowie. Ale pedle przerazali ich, co do jednego.
Wszyscy byli mezczyznami zwalistymi i wygladali jak wyrzezbieni z bekonu. Byli takze potomkami, do tego praktycznie identycznymi, tamtych ludzi, ktorzy po zamglonych ulicach scigali tamtych magow, mlodszych wtedy i zwinniejszych — a jest wrecz niewiarygodne, jak szybko potrafi biec czlowiek majacy za soba dwojke pedli. W razie schwytania wspomniani pedle — ktorzy czerpali niezwykla radosc z egzekwowania wewnetrznych praw i specyficznych regul uniwersytetu — wlekli ofiare do nadrektora pod zarzutem Zamiaru Doprowadzenia Sie do Stanu Upojenia. Jednakze bylo to rozwiazanie lepsze niz proba stawiania oporu, gdyz powszechnie uwazano, ze pedle chetnie korzystaja z okazji do walki klas. Minelo wiele lat, ale jeszcze dzisiaj nagle spotkanie z pedlem przywolywalo dreszcz posepnej, wstydliwej grozy biegnacy po karkach ludzi, ktorzy przed nazwiskami zebrali wiecej liter niz gra scrabble.
Rozpoznajac ten efekt, Ottomy rzucil im drwiace spojrzenie i dotknal palcem daszka sluzbowego kaszkietu.
— … doberek panom szanownym — rzekl. — Panowie sie nic nie martwia. Ja i Alf wszystkiego dopilnujemy. Ale lepiej juz isc, bo zaczynaja za pol godziny.
Pierwszy prymus nie bylby pierwszym prymusem, gdyby potrafil scierpiec dzwieki ciszy. I kiedy wymaszerowali tylnymi drzwiach, krzywiac sie od nietypowego obcierania kolan przez spodnie, zwrocil sie do pana Nobbsa.
— Nobbs… to nietypowe nazwisko. Niech pan powie, Alf, nie jest pan przypadkiem spokrewniony ze slynnym kapralem Nobby Nobbsem ze Strazy Miejskiej?
Pan Nobbs przyjal to spokojnie, uznal Ridcully, uwzgledniajac niezrecznosc i brak protokolu.
— Nie, sir.
— Ach, zatem jakas dalsza galaz rodu…
— Nie, sir. Calkiem inne drzewo!
W polmroku frontowego pokoju Glenda z rozpacza przyjrzala sie swojej walizce. Robila co mogla z pasta do butow, tydzien po tygodniu, ale walizke kupila w sklepie ze starzyzna i pod podobna do skory okleina zaczynala sie juz pokazywac tektura. Jej klientki chyba tego nie zauwazaly, ale ona widziala to, nawet kiedy walizka byla schowana.
Byla to sekretna czesc jej sekretnego zycia, ktore przezywala przez godzine czy dwie podczas pol dnia wolnego raz w tygodniu, a moze troche dluzej, jesli dzisiejsze akwizycje sie powioda.
Spojrzala na swoja twarz w lustrze i powiedziala zachecajacym tonem:
— Wszyscy znamy klopoty z defoliacja pod pachami. Tak trudno utrzymac zdrowy mech. Ale… — Machnela zielononiebieskim pojemnikiem ze zlotym koreczkiem. — Jedno prysniecie Zielonym Zrodlem na caly dzien zapewni tym szczelinom wilgoc i lesna swiezosc…
Zajaknela sie, poniewaz nie taka byla jej natura. Nie radzila sobie z kuszeniem. Ten plyn kosztowal dolara za butelke! Kogo na to stac? No wiec bardzo wiele trollowych dam, to na pewno, ale pan Wrecemocny twierdzil, ze to w porzadku, bo one maja pieniadze, a zreszta specyfik rzeczywiscie wspomaga rozrost mchu. Ona na to, ze niby racja, lecz dolara za ozdobna flaszeczke wody z jakas odzywka dla roslin to dosc drogo. A on wyjasnil, ze przeciez sprzedaje marzenie.
I one kupowaly. To wlasnie ja niepokoilo. Kupowaly i polecaly przyjaciolkom. Miasto odkrylo juz Twarda Walute. Czytala o tym w azecie. Trolle zawsze sie tu krecily, wykonywaly ciezkie prace i ogolnie istnialy gdzies w tle, o ile nie byly samym tlem. Teraz jednak zakladaly rodziny, prowadzily interesy, rozwijaly sie i robily postepy, no i kupowaly rozne rzeczy, a to czynilo je w koncu ludzmi. Pojawiali sie wiec inni ludzie, tacy jak pan Wrecemocny, krasnolud, sprzedajacy produkty kosmetyczne trollowym paniom i pannom, za posrednictwem takich osob jak Glenda, czlowiek. Choc bowiem krasnoludy i trolle staly sie oficjalnie zaprzyjaznione z powodu czegos, co nazywano traktatem z Doliny Koom, to jednak mialo to wielkie znaczenie glownie dla osob podpisujacych traktaty. Nawet pelen dobrych intencji krasnolud nie poszedlby na pewne ulice, po ktorych Glenda co tydzien wlokla swoja paskudna tekturowa walizke, sprzedajac marzenie. Pozwolilo jej to zamieszkac samodzielnie i placic za drobne przyjemnosci. I mogla troche odlozyc na czarna godzine. Pan Wrecemocny mial tez dar wpadania na nowe pomysly. Kto by przypuszczal, ze trollowe damy zainteresuja sie olejkiem dajacym falszywa opalenizne? A olejek sie sprzedawal. Wszystko sie sprzedawalo. Marzenie sie sprzedawalo, ale bylo plytkie i kosztowne, a ona czula sie tania. Marzenie…
Zawsze czujne uszy pochwycily odglos bardzo ostroznie otwieranych sasiednich drzwi. Ha!
Juliet az podskoczyla, kiedy nagle stanela przy niej Glenda.
— Wychodzisz gdzies?
— Chce obejrzec mecz, nie?
Glenda rozejrzala sie po ulicy. Ktos znikal pospiesznie za rogiem.
— No tak. Niezly pomysl. Nie mam akurat nic do roboty. Zaczekaj chwile, wezme tylko szalik.
I w duchu dodala: A ty lepiej znikaj, Johnny!
Z gluchym stukiem, od ktorego eksplodowala chmura golebi, bibliotekarz wyladowal na wybranym dachu.
Lubil mecze. Cos w tych krzykach i bojkach przywolywalo wspomnienia przodkow. A to bylo fascynujace, poniewaz — scisle biorac — jego przodkowie przez stulecia pracowali nienagannie jako szacowni handlarze zbozem i paszami, a poza tym mieli alergie na duze wysokosci.
Usiadl na krawedzi dachu, zwieszajac nogi nad ulice. Rozszerzyl nozdrza, wciagajac unoszace sie z dolu zapachy.
Mowi sie, ze widz najlepiej widzi mecz. Ale bibliotekarz mogl go rowniez wachac. A widziany z boku mecz byl niczym ludzkosc. Bibliotekarz nie przezyl ani jednego dnia, w ktorym nie dziekowalby losowi za to, ze magiczny wypadek odsunal go od niej na kilka malych genow. Malpy wszystko sobie rozwiazaly. Zadna malpa nie probowala filozofowac w stylu „Gora jest i nie jest”. Myslaly raczej: „Banan jest. Zjem banana. Nie ma banana. Chce drugiego banana”.