Po chwili odruchowo obral jednego, caly czas obserwujac zmienna scene w dole. Widz nie tylko najlepiej widzi mecz, ale moze nawet zobaczyc wiecej niz jeden.
Ulica miala polkolisty przebieg, co pewnie mialoby wplyw na taktyke graczy, gdyby w ogole slyszeli o takich wydumanych koncepcjach jak taktyka.
Potoki ludzi naplywaly juz z obu koncow, a takze z kilku bocznych zaulkow. Wiekszosc byla plci meskiej — wrecz niezwykle meskiej. Kobiety dzielily sie na dwie kategorie: te, ktore sciagaly tutaj wiezy krwi albo perspektywy malzenstwa (po ktorym nie beda juz musialy udawac, ze ta krwawa haratanina jest choc troche interesujaca), oraz pewna liczbe starszych kobiet typu „przemilych staruszek”, w chmurach lawendy i miety wykrzykujacych bez opamietania hasla w stylu „Wal go o glebe i kopa w klejnoty!” oraz podobne zachety.
Pojawil sie nowy zapach — zapach Nutta… Bibliotekarz nauczyl sie go rozpoznawac, ale nie calkiem potrafil zglebic. Wyczuwal tez loj, tanie mydlo i sklep ze starzyzna, ktore malpia jego czesc klasyfikowala jako nalezace do „czlowieka zonglujacego puszka”. Kiedys byl to jeden z tlumu pracownikow w uniwersyteckim labiryncie, teraz jednak stal sie przyjacielem Nutta, a Nutt byl wazny. Byl tez niewlasciwy. Nie mial miejsca w tym swiecie, ale znalazl sie w nim, a swiat szybko zaczynal zdawac sobie z tego sprawe.
Bibliotekarz znal takie sytuacje. W osnowie rzeczywistosci nie bylo miejsca oznaczonego „dla malpiego bibliotekarza”, dopoki on tam nie spadl, a zmarszczki na powierzchni uczynily jego zycie naprawde dziwacznym.
Aha, kolejny zapach unosil sie w delikatnym pradzie wznoszacym. To oczywiste: Wrzeszczaca Kobieta od Zapiekanki Bananowej. Bibliotekarz ja lubil. To prawda, uciekla z wrzaskiem, kiedy go zobaczyla — jak one wszystkie. Ale wrocila, pachnac zawstydzeniem. Uznawala tez naczelnosc slow, a on — jako przedstawiciel naczelnych — rowniez. A czasami piekla mu zapiekanke z bananem, co bylo dobrym uczynkiem. Bibliotekarz nie znal sie zbytnio na milosci, ktora zawsze wydawala mu sie troche eteryczna i mazgajowata, jednak w przeciwienstwie do niej dobroc miala wartosc praktyczna. Z dobrocia czlowiek — i orangutan — wie, na czym stoi, zwlaszcza jesli trzyma wlasnie wreczone mu ciasto. Ta kobieta takze byla przyjaciolka Nutta. Nutt w ogole latwo zyskiwal przyjaciol jak na kogos, kto przybywa znikad. Interesujace…
Wbrew pozorom bibliotekarz lubil porzadek. Ksiazki o rozmaitych kapustach trafialy na polke kapustowatych (blit) NUSSFY890-9046 (antyblitl.1), choc oczywiscie „Wielka przygoda pana Kalafiora” miala swoje miejsce na NUSS J3. 2 (›blit) 9, podczas gdy „Tau Kapusty” z cala pewnoscia byloby kandydatura na NUSS (blit+) 60-sp55-o9 -hl (blit). Dla kazdego zaznajomionego z siedmiowymiarowym systemem bibliotecznym w przestrzeni blitwymiarowej bylo to jasne jak slonce, jesli tylko pamietal, zeby uwazac na blity.
Aha, oto zblizali sie jego koledzy magowie kroczacy niepewnie w ocierajacych nogi spodniach i tak bardzo usilujacy nie wyrozniac sie z tlumu, ze wyroznialiby sie jeszcze bardziej, gdyby reszta tego tlumu byla choc troche zainteresowana.
Nikt ich nie zauwazal. To bylo rownoczesnie fascynujace i ekscytujace, uznal Ridcully. Normalnie szpiczasty kapelusz, laska i szata otwieraly droge szybciej niz troll z toporem.
Popychano ich! I potracano! Choc wrazenie okazalo sie nie tak nieprzyjemne, jak sugerowaly te slowa. Ze wszystkich stron wyczuwali niezbyt silne naciski, kiedy tlumy ludzi napieraly od tylu — jak gdyby stali po piers w morzu, kolysali sie lekko i przesuwali w powolnym rytmie fali.
— Wielkie nieba — odezwal sie kierownik studiow nieokreslonych. — To ma byc pilka nozna? Troche nudna, nie sadzicie?
— Wspomniano o zapiekankach — przypomnial wykladowca run wspolczesnych, wyciagajac szyje.
— Ludzie jeszcze sie schodza, szefuniu — wyjasnil Ottomy.
— Ale jak mamy cokolwiek zobaczyc?
— Zalezy od Scisku, szefuniu. Zwykle ci blisko akcji krzycza.
— Ach, widze sprzedawce zapiekanek! — oznajmil kierownik studiow nieokreslonych.
Zrobil kilka krokow przed siebie, nastapilo przypadkowe przemieszczenie i wahniecie tlumu… i zniknal.
— Jak sie pan teraz czuje, panie Trev? — spytal Nutt.
Ludzie przeplywali obok.
— Boli jak szlag, przepraszam za swoj klatchianski — burknal Trev, przyciskajac obolala reke do poly plaszcza. — Na pewno nie trzymales tam mlotka?
— Zadnego mlotka, panie Trev. Przepraszam, ale sam pan mowil…
— Wiem, wiem. Gdzie sie nauczyles tak walic?
— Nigdzie sie nie uczylem, panie Trev. Nie wolno mi podniesc reki na inna osobe! Ale pan mi kazal…
— Przeciez jestes taki chudy!
— Dlugie kosci, panie Trev, dlugie miesnie. Naprawde strasznie mi przykro!
— Moja wina, Gobbo. Sam nie wiedzialem, jaki jestes silny…
I nagle Trev zatoczyl sie do przodu tak, ze wpadl na Nutta.
— Gdzie sie podziewales, moj chlopie? — spytal osobnik, ktory wlasnie klepnal go mocno w plecy. — Mowilismy, ze sie spotykamy przy wegorzach.
Mowiacy spojrzal na Nutta i zmruzyl oczy.
— A co to za obcy, ktory udaje, ze nalezy do nas?
Jego spojrzenie nie bylo w scislym sensie wrogie, ale budzilo wyrazne uczucie mierzenia wzrokiem, i to w nieprzychylnej skali.
Trev otrzepal sie z nietypowo zaklopotana mina.
— Czesc, Andy. Eee… To jest Nutt. Pracuje dla mnie.
— Jako co? Miotla? — spytal Andy.
W grupce za nim rozlegly sie smiechy. Zarty Andy’ego zawsze budzily smiech — to pierwsza rzecz, jaka sie zauwazalo, zaraz po blysku w jego oku.
— Tata Andy’ego jest kapitanem Cmokow, Gobbo.
— Milo mi pana poznac — zapewnil Nutt i wyciagnal reke.
— Milo mi pana poznac — przedrzeznial go Andy.
Trevor skrzywil sie, gdy stwardniala lapa wielkosci talerza chwycila dlon Nutta z palcami jak slomki.
— Ma rece jak dziewczyna — zauwazyl Andy, sciskajac mocno.
— Pan Trev opowiadal mi wspaniale rzeczy o Cmokach, prosze pana — powiedzial Nutt.
Andy steknal. Trev zauwazyl, ze kostki palcow pobielaly mu z wysilku, Nutt zas paplal dalej:
— Takie sportowe kolezenstwo musi byc wspaniale.
— Ta, jasne — wykrztusil Andy, ktoremu w koncu udalo sie wyrwac reke. Byl wyraznie zly i zdumiony.
— A to moj kumpel Maksie — wtracil szybko Trev. — A to Pierdola Carter…
— Teraz juz Pierdzimistrz — poprawil go Carter.
— Zgadza sie… A to Jumbo. Lepiej na niego uwazaj. Jest zlodziejem. Lepiej dlubie w zamkach niz ty w nosie.
Wspomniany Jumbo zademonstrowal nieduza metalowa odznake.
— Gildia, oczywiscie — zapewnil. — Inaczej przybija ci uszy do drzwi.
— To znaczy, ze lamaniem prawa zarabia pan na zycie? — Nutt byl wstrzasniety.
— Nigdy nie slyszales o Gildii Zlodziei? — zdziwil sie Andy.
— Gobbo jest nowy — probowal go tlumaczyc Trev. — Nieczesto wychodzi. To goblin z gor.
— Schodzicie tutaj, zeby zabierac nam prace, co? — rzucil Carter.
— Niby jak czesto w ogole ruszasz tylek do pracy? — spytal Trev.
— No, ale kiedys moge miec ochote.
— Doiles krowy, jak wracaly z pastwiska? — zapytal Andy.
I znowu, jak na sygnal, wybuchl smiech. W ten sposob zakonczyla sie prezentacja, ku zaskoczeniu Nutta. Spodziewal sie, ze ktos wspomni o podkradaniu kur. Zamiast tego Carter wyjal z kieszeni dwie puszki i rzucil je Trevowi i Nuttowi.