tak glupio zachowac?
Ktos zapukal niesmialo do drzwi, po czym straznik wsunal glowe do pokoju. W tle ktos krzyczal poteznym, wladczym glosem:
— … znaczy, bez przerwy widujecie takie rzeczy, prawda? Na milosc bogow, chyba nie jest tak trudno…
— Slucham, Nobby?
— Klopotliwa sytuacja, sierzancie. Ten sztywniak, co trafil do Lady Sybil… Doktor Lawn jest tutaj. Twierdzi, ze tamten wstal i poszedl do domu.
— Czy dali go do zbadania Igorowi?
— Tak. Tak jakby. E…
Straznik zostal odepchniety przez wylewnego mezczyzne w zielonym gumowym fartuchu, ktory najwyrazniej usilowal balansowac pomiedzy byciem zagniewanym i przyjaznym. Za nim podazal Haddock probujacy go ulagodzic, jednak bez skutku.
— Sluchajcie, naprawde staramy sie pomagac — powiedzial mezczyzna, zapewne wspomniany doktor Lawn. — Wy mowicie, ze macie morderstwo, a ja odciagam starego Igora od plyty i trzymam w nadgodzinach. Ale przekazcie ode mnie Samowi Vimesowi, zeby przyslal mi swoich chlopcow, kiedy akurat znajda wolna chwile, na krotki kurs pierwszej pomocy, a konkretnie wykrywania roznicy miedzy martwym i spiacym. W naszym fachu zawsze zaliczalismy zdolnosc chodzenia do tych kluczowych roznic, choc w tym miescie nauczylismy sie uwazac ja tylko za dobry poczatek. Ale kiedy sciagnelismy z niego przescieradlo, usiadl i zapytal Igora, czy ma kanapke, co na ogol jest rozstrzygajace. Poza goraczka nic mu nie dolegalo. Mocny puls, co sugeruje dzialajace serce. I ani zadrapania, choc przydalby mu sie porzadny obiad. Musial byc naprawde glodny, bo zjadl te kanapke od Igora. A jesli juz mowa o jedzeniu, to i ja bym chetnie cos przegryzl.
— Pozwolil mu pan odejsc? — spytala wstrzasnieta Angua.
— Oczywiscie! Nie moge trzymac czlowieka w szpitalu tylko za to, ze jest klopotliwie zywy.
Zwrocila sie do Haddocka.
— I ty tez go pusciles, Sledz?
— To byla kwestia decyzji lekarza, sierzancie… — Haddock rzucil Trevowi smetne spojrzenie.
— Byl caly zalany krwia! Naprawde oberwal! — wybuchnal Trev.
— Czyli to zart? — probowala jeszcze Angua.
— Moglbym przysiac, ze nie mial pulsu, sierzancie — zapewnil Haddock. — Moze to jeden z tych osiowych mnichow, ktorzy robia takie magiczne sztuczki…
— Czyli ktos tu marnowal czas strazy. — Angua spojrzala wrogo na Treva.
Zrozumial, ze to jej ostatnia, desperacka proba.
— Ale niby co bym z tego mial? — zapytal. — Mysli pani, ze chce tu siedziec?
Funkcjonariusz Haddock odchrzaknal.
— To noc po meczu, sierzancie. Biurko sie ugina, kibice biegaja po calym miescie, a ktos ich karmi masa plotek. Nie wyrabiamy, to tylko chce powiedziec. Mielismy juz pare niezlych awantur. A on w koncu sam sobie poszedl.
— Dla mnie to zaden problem — zapewnil doktor. — Przybyl w poziomie, wyszedl w pionie. To preferowana kolejnosc. Poza tym musze juz wracac, sierzancie. Nas tez czeka pracowita noc.
Sierzant rozejrzala sie, szukajac kogos, na kogo moglaby pokrzyczec. I zobaczyla Treva.
— Ty! Trev Likely! Do ciebie mowie! Idz i znajdz swojego kumpla. A jesli znowu beda jakies klopoty, to bedziesz mial… klopoty. Czy to jasne?
— Jak slonce, sierzancie!
Nie mogl sie powstrzymac, po prostu nie mogl, nawet z zimnym potem sciekajacym mu po plecach. Czul sie lekki… podniesiony… uwolniony… Tylko ze niektorzy nie potrafia uszanowac chwili cudzego objawienia. Dla glin to niedostepne.
— Dla ciebie pani sierzant, Likely! Trzymaj!
Trev zdolal pochwycic szybujacy przez pokoj znaczek.
— Dzieki, sierzancie!
— Wynocha!
Wyszedl i nie zdziwil sie, ze kiedy tylko opuscil budynek, zblizyl sie do niego mglisty ksztalt. W szarym powietrzu wyczul lekki fetor. No coz, przynajmniej to nie Andy. W tej chwili nie potrzebowal Andy’ego.
— Tak, Carter? — zapytal mgly.
— Skad wiedziales, ze to ja?
Trev westchnal.
— Zgadlem.
Ruszyl szybkim krokiem.
— Andy chce wiedziec, co im powiedziales.
— Nie martw sie, wszystko zalatwione.
— Zalatwione? Jak?
Carter zawsze byl troche za gruby. Musial podbiegac, zeby dotrzymac mu kroku.
— Nie mam zamiaru ci tlumaczyc. — Och, radosna chwilo…
— Ale moge mu powtorzyc, ze jestesmy czysci?
— Wszystko zalatwione! Zrobione i posprzatane! Zdmuchnalem sprawe! Naprawiona! Zamknieta! Nie zdarzyla sie!
— Jestes pewien? — spytal Carter. — Wygladal na solidnie rozbitego.
— No jak cie mam przekonac? — Trev rozlozyl rece i wykrecil piruet. — Jestem Trev Likely!
— No to sprawa jasna. Wiesz co? Zaloze sie, ze Andy wezmie cie z powrotem do Grupy. Swietnie bedzie, nie?
— A wiesz, jak Nutt myslal, ze Grupa sie nazywa?
— Nie. Jak?
Trev mu powiedzial.
— No nie, to… — zaczal Carter, ale Trev mu przerwal.
— To zabawne, Carter. Zabawne, ale tez troche smutne i beznadziejne. Naprawde. — Zatrzymal sie tak nagle, ze Carter wpadl na niego. — Dam ci rade: Pierdola Carter daleko cie nie doprowadzi. Pierdzimistrz tez. Mozesz mi wierzyc.
— Ale wszyscy mnie wolaja Pierdola Carter! — jeknal Pierdzimistrz.
— Przywal nastepnemu, ktory sprobuje. Idz do lekarza. Ogranicz weglowodany. Unikaj zamknietych pomieszczen. Uzywaj plynu po goleniu — mowil Trev, znowu ruszajac naprzod.
— Gdzie idziesz, Trev?
— Wychodze ze Scisku! — zawolal Trev przez ramie.
Carter rozejrzal sie niepewnie.
— Jakiego Scisku?
— Nie slyszales? Wszystko jest Sciskiem!
Trev podejrzewal, ze sie jarzy, kiedy tak biegl truchtem przez mgle. Teraz wszystko bedzie inaczej. Jak tylko przyjdzie Smeems, pogada z nim o lepszej pracy albo co.
Jakas postac wyrosla w szarosci przed nim. Bylo to godne podziwu osiagniecie, poniewaz nie byla zbyt wyrosnieta — o cala glowe nizsza od niego.
— Fanowny pan Likely? — odezwala sie.
— A kto pyta? — spytal Trev. I dodal: — Co pyta?
Postac westchnela.
— Jak rozumiem, jeft pan przyjacielem tego dzentelmena, ktorego przyjelifmy dzifiaj do fpitala.
— Co cie to obchodzi?
— Ofem, obchodzi — zapewnila postac. — Czy moge fpytac, co pan wie o tym dzentelmenie?
— Nie musze z toba rozmawiac — oswiadczyl Trev. — Wszystko jest zalatwione, jasne?