Juliet wyjasnila to wszystko po drodze, choc oczywiscie nie uzyla slowa „metaforycznie”, jako bedacego przynajmniej dwie sylaby poza jej zasiegiem. W sklepie byly topory i mloty bojowe, ale wszystkie mialy jakies kobiece elementy. Na przyklad jeden z toporow, najwyrazniej zdolny do rozlupania kregoslupa wzdluz, byl przepieknie grawerowany w kwiaty. To byl inny swiat, a Glenda — stojac przy drzwiach i rozgladajac sie nerwowo — z ulga dostrzegla wewnatrz innych ludzi. Wlasciwie dostrzegla ich calkiem sporo, co ja zaskoczylo. Pewna mloda kobieta w stalowych butach na szesciocalowym obcasie zblizala sie jakby sciagana magnesem — a biorac pod uwage ilosc ferromagnetycznego metalu na jej ciele, magnesu nie potrafilaby ominac zbyt szybko. Niosla tace z drinkami.
— Mamy czarny miod, czerwony miod i bialy miod — powiedziala. Po czym znizyla glos o kilka decybeli i trzy klasy spoleczne.
— Tak naprawde czerwony miod to sherry i wszystkie krasnoludzie damy je pija. Lubia nie musiec zlopac.
— Trzeba za to placic? — zapytala nerwowo Glenda.
— Nie, to za darmo — uspokoila ja dziewczyna. Wskazala stojaca przy drinkach miseczke malych czarnych kawalkow, kazdy na koktajlowym patyczku. — Prosze, sprobujcie tez szczurzego owocu — zaproponowala bez wielkiej nadziei.
Zanim Glenda zdazyla przyjaciolke powstrzymac, Juliet poczestowala sie i zaczela entuzjastycznie przezuwac.
— Ktora czesc szczura jest jego owocem? — spytala Glenda.
Dziewczyna z taca unikala jej wzroku.
— No… Wiesz, co to zapiekanka pasterska?
— Znam dwanascie roznych przepisow — oswiadczyla Glenda w chwili rzadkiej u siebie dumy. Zreszta bylo to klamstwo. Prawdopodobnie znala okolo czterech przepisow, bo ilez roznych rzeczy mozna zrobic z miesem i ziemniakami, ale ten wspanialy, metaliczny, migotliwy lokal zaczynal jej dzialac na nerwy i chciala troche poprawic sobie nastroj. I wtedy zrozumiala. — Och, chodzi ci o tradycyjna zapiekanke pasterska, robiona z…
— Obawiam sie, ze tak — przyznala dziewczyna. — Ale sa bardzo popularne u pan.
— Nie bierz tego wiecej, Jula — rzucila szybko Glenda.
— Ale to calkiem niezle — odparla Juliet. — Moge chociaz jednego?
— No dobrze, ale tylko jednego. To chyba nawet lepsze niz szczur.
Poczestowala sie sherry, a dziewczyna — balansujac ostroznie, gdy wykonywala trzy rozne czynnosci dwoma roznymi rekami — wreczyla jej lsniaca broszure.
Glenda przejrzala ja i zrozumiala, ze pierwsze wrazenie jej nie zmylilo. Ten sklep byl tak drogi, ze nie zdradzali ceny zadnego towaru. Mozna byc pewnym, ze bedzie drogo, kiedy ukrywaja ceny. Nie warto nawet czytac, wyrwa czlowiekowi pensje przez oczy. Darmowe drinki? Akurat.
Nie majac nic innego do roboty, zaczela sie przygladac pozostalym gosciom. Kazdy tutaj — z wyjatkiem calkiem sporej, a wciaz rosnacej grupy ludzi — mial brode. Wszystkie krasnoludy nosza brody. To element bycia krasnoludem. Tutaj jednak brody byly delikatniejsze, niz zwykle widywalo sie w miescie, dalo sie rowniez zauwazyc slady eksperymentow z trwala ondulacja i kucykami. Owszem, pojawialy sie gornicze kilofy, ale w kosztownie zdobionych sakwach, jakby wlasciciel mogl po drodze do sklepu trafic na tak zachecajaca zyle weglowa, ze nie zdolalby sie powstrzymac.
Tymi przemysleniami podzielila sie z Juliet, ktora wskazala stopy kolejnej klientki, bogato wyposazonej w obcasy.
— Co ty! I popsuc sobie takie rewelacyjne buty? To rozluhelmy, na pewno! Czterysta dolcow za pare i jeszcze pol roku trzeba czekac!
Glenda nie widziala twarzy wlascicielki rozluhelmow, ale dostrzegla zmiane w mowie jej ciala, sugestie napuszenia, nawet od tylu. No coz, pomyslala, jesli ktos wydaje na buty caly roczny dochod pracujacej rodziny, pewnie byloby mu milo, gdyby ktokolwiek zauwazyl.
Kiedy czlowiek obserwuje ludzi, zapomina, ze ludzie obserwuja jego. Glenda nie byla bardzo wysoka, co oznaczalo, ze z jej punktu widzenia krasnoludy nie byly bardzo niskie. I nagle zauwazyla, ze zblizaja sie do nich stanowczym krokiem dwa krasnoludy. Jeden z nich wydawal sie bardzo obszerny w talii i nosil napiersnik tak pieknie wykuty i zdobiony, ze pojscie w nim do bitwy stanowiloby akt artystycznego wandalizmu. Mial tez — a nalezy pamietac, ze kazdy krasnolud jest „nim”, dopoki nie zostanie stwierdzone inaczej — kiedy sie odezwal, glos brzmiacy jak najciemniejsza i najdrozsza czekolada z gorzkich czekolad, byc moze takze wedzona. Dlon, ktora wyciagnal, miala na kazdym palcu tyle pierscieni, ze trzeba bylo dobrze sie przyjrzec, by odkryc, ze to nie rekawica. No i byl nia. Glenda nie miala watpliwosci, czekolada wydawala sie zbyt gesta i z bakaliami.
— Tak sie ciesze, ze przyszlyscie, moje drogie — powiedziala, a czekolada zawirowala. — Jestem madame Sharn. Zastanawialam sie, czy moglybyscie mi pomoc. Naprawde nie przyszloby mi do glowy prosic, ale znalazlam sie, jak byscie to okreslily, pomiedzy mlotem a kowadlem.
Wszystko to bylo — ku irytacji Glendy — skierowane do Juliet, ktora zjadala szczurze owoce, jakby dzien jutrzejszy mial nie nastapic, i zapewne nie nastapil dla szczura. Zachichotala.
— Ona jest ze mna — oznajmila Glenda i jakby mimo woli dodala: — Madame?
Madame machnela druga reka i zalsnily kolejne pierscienie.
— Ten salon jest formalnie kopalnia, a to znaczy, ze wedlug krasnoludziego prawa jestem krolem kopalni, i w mojej kopalni obowiazuja moje reguly. A poniewaz jestem krolem, mianuje sie krolowa — dokonczyla. — Krasnoludzie prawo ugina sie i trzeszczy, ale nie jest lamane.
— No wiec… — zaczela Glenda. — Przyszlysmy… Zaraz!
Ten ostatni okrzyk kierowala do nizszego towarzysza madame, ktory w tej chwili przykladal do Juliet tasme miernicza.
— To jest Pepe — przedstawila go madame.
— No wiec jesli on ma tak sobie pozwalac, jak w tej chwili, to mam nadzieje, ze jest kobieta.
— Pepe to… Pepe — odparla spokojnie madame. — I nie da sie go zmienic, musze przyznac. Albo jej. Etykiety zwykle nie pomagaja, moim zdaniem.
— Zwlaszcza twoje, bo nie podajesz na nich cen — odparla Glenda z czystego zdenerwowania.
— A tak, zauwazasz takie rzeczy — stwierdzila madame i mrugnela rozbrajajaco, do granic topnienia.
Pepe z podnieceniem spojrzal na madame, ktora mowila dalej:
— Chcialabym, zebys… zeby ona… zebyscie obie towarzyszyly mi za kulisy. Sprawa jest dosc delikatna.
— Oo… tak — zgodzila sie natychmiast Juliet.
Jakby znikad w tlumie gosci zmaterializowaly sie inne ludzkie dziewczyny i starannie otworzyly jej droge na tyly wielkiej sali. Madame sunela nia jakby popychana niewidzialna sila.
Glenda czula, ze sytuacja wymknela sie jej spod kontroli. Ale miala juz w sobie solidna dawke sherry, ktora szeptala jej do ucha: „Czemu nie pozwolic, zeby kontrola nad sytuacja wymknela ci sie raz na jakis czas? Albo nawet tylko raz?”. Nie miala pojecia, czego sie spodziewala za zloconymi drzwiami na koncu, ale na pewno nie dymu, plomieni, krzykow i kogos wrzeszczacego w kacie.
Pomieszczenie wygladalo jak odlewnia w dniu, w ktorym wpuscili tam klaunow.
— Przejdzmy dalej. Nie przejmujcie sie tym — rzucila madame.
— Zawsze tak jest przed pokazem. Nerwy, rozumiecie. Oczywiscie, wszyscy w tym interesie graja na niskich tonach i zawsze mamy ten problem, kiedy wystawiamy mikrokolczuge. To nowosc, rozumiecie. Zgodnie z krasnoludzim prawem, musi miec na kazdym ogniwie wbita probe, a to byloby nie tylko swietokradztwo, ale tez cos paskudnie trudnego do wykonania.
Na zapleczu madame wydawala sie mniej czekoladowa, a bardziej przyziemna.
— Mikrokolczuga… — powtorzyla Juliet takim tonem, jakby pokazano jej brame do bogactwa.
— Wiesz, co to takiego? — spytala madame.
— Ona o niczym innym nie mowi — odpowiedziala Glenda. — Gada bez przerwy.
— No coz, nic dziwnego. To wspanialy material. Prawie tak miekki jak tkanina, lepszy od skory…
— … i nie obciera — dokonczyla Juliet.
— To zawsze stanowi wazna kwestie dla bardziej tradycyjnych krasnoludow, ktore nie nosza zadnych tkanin — wyjasnila madame. — Dawne zwyczaje klanowe… jak bardzo nas one hamuja, bez przerwy ciagna do tylu. Wydobywamy sie z kopalni, ale jakos zawsze zabieramy czesc kopalni ze soba. Gdyby to ode mnie zalezalo,