Kiedy Glenda i Juliet szly do pracy, na placu Sator rozkladal sie juz nocny targ. Ankh-Morpork zylo na ulicach, gdzie znajdowalo jedzenie, rozrywke oraz — w miescie z dramatycznym problemem mieszkaniowym — takze szanse, zeby krecic sie w poblizu, dopoki nie zwolni sie miejsce na podlodze. Teraz wszedzie rozstawiano stragany, a pochodnie wypelnialy powietrze cuchnacym dymem oraz — niemal jako produktem ubocznym — pewna iloscia swiatla.
Glenda nie mogla sie powstrzymac, by nie zagladac na plac, zwlaszcza o tej porze. Znakomicie sobie radzila we wszelkich odmianach sztuki kucharskiej, naprawde. Wiedze o tym powinna zachowywac w spokojnym centrum wirujacych szalenczo mysli. A tam stala Verity Pushpram, krolowa morza.
Glenda miala wiele czasu dla panny Pushpram, ktora sama do wszystkiego doszla, choc moze z oczami przydalaby sie jej jakas pomoc. Byly tak szeroko rozstawione, ze przypominala raczej turbota.
Jednak Verity — podobnie jak ocean, z ktorego brala sie jej fortuna — skrywala w sobie niezmierzone glebie. Odlozyla dosc, zeby kupic lodz rybacka, potem druga, a w koncu cala alejke na targu rybnym. Nadal jednak, praktycznie co wieczor, sama pchala swoj wozek na plac, gdzie sprzedawala mieczaki, krewetki, kraby, langusty, malze i swoje slynne gorace rybne paluszki.
Glenda czesto od niej kupowala. Zywila dla niej pewien szacunek, jakim obdarza sie rownych sobie, ktorzy — to wazne — nie stanowia zagrozenia dla wlasnej pozycji.
— Idziecie na te impreze, dziewczeta? — spytala wesolo Verity, machajac do nich halibutem.
— Tak — odpowiedziala z duma Juliet.
— Jak to? Obie?
Verity zerknela na Glende, ktora odpowiedziala stanowczo:
— Nocna kuchnia sie rozwija.
— No, jesli was to bawi… — Verity spogladala w teorii to na jedna, to na druga. — Macie, wezcie jednego, piekne sa. Moje ulubione.
Schylila sie i wyjela z wiadra kraba. Kiedy sie wynurzyl, okazalo sie, ze wisza na nim trzy inne.
— Naszyjnik z krabow? — zachichotala Juliet.
— Takie juz sa kraby — stwierdzila Verity, odczepiajac te, ktore zabraly sie na gape. — Tepe jak deski, co do sztuki. Dlatego mozna je trzymac w wiadrach bez pokrywki. Jak ktory probuje wylezc, reszta sciaga go z powrotem. No mowie, tepe jak deski. — Verity uniosla kraba nad bulgoczacym groznie kociolkiem. — Ugotowac go wam?
— Nie! — zawolala Glenda o wiele glosniej, niz zamierzala.
— Dobrze sie czujesz, skarbie? — zaniepokoila sie Verity. — Niewyraznie jakos wygladasz.
— Nic mi nie jest. Nic. Troche gardlo mnie boli i tyle. — Wiadro krabow, myslala. A wydawalo mi sie, ze Pepe gada bez sensu. — Mozesz nam go zawiazac? To bedzie dluga noc.
— Juz sie robi. — Panna Pushpram fachowo owinela kraba sznurkiem. Nie stawial oporu. — Wiesz, co robic, to jasne. Piekne te kraby, naprawde smaczne. Ale tepe jak deski.
Wiadro krabow, myslala Glenda, gdy szly pospiesznie do nocnej kuchni. Wiec tak to dziala. Ludzie z Siostr z dezaprobata patrza na dziewczeta jadace trollibusem. To jest wiadro krabow. Praktycznie wszystko, co mowila mi mama, to wiadro krabow. Praktycznie wszystko, co sama mowilam Juliet, to tez wiadro krabow. Moze to po prostu inne okreslenie dla Scisku. Jest milo, cieplo i bedac w srodku, zapomina sie, ze istnieje swiat na zewnatrz. Najgorsze, ze tym krabem, ktory najmocniej sciaga czlowieka w dol, jest on sam…
W tym momencie Glenda poczula, ze ma glowe w ogniu.
Wiele zjawisk opiera sie na fakcie, ze w wiekszosci przypadkow ludziom nie wolno bic innych ludzi drewnianym mlotkiem. Stawiaja mnostwo widocznych i niewidocznych znakow mowiacych „Tego nie rob”, w nadziei ze to zadziala, ale jesli nie, tylko wzruszaja ramionami, bo tak naprawde nie maja przeciez prawdziwego mlotka. Juliet rozmawiajaca z damami… Nie wiedziala, ze nie powinna sie do nich tak zwracac. I jej sie udalo. Nikt nie dal jej mlotkiem po glowie.
Praktyka i obyczaj, ucielesnione w pani Whitlow, nakazywaly, by pracownicy nocnej kuchni nie wychodzili ponad schody, gdzie swiatlo bylo jeszcze stosunkowo czyste i nie przeszlo juz przez mnostwo innych oczu. Ale przeciez Glenda juz to robila i nie stalo sie nic zlego, prawda? Dlatego teraz pomaszerowala w strone glownego holu, a jej praktyczne buty uderzaly o posadzke tak mocno, ze az bolesnie. Dziewczyny z dziennej sie nie odezwaly, gdy weszla za nimi. Co mialy powiedziec? Prawdziwa i niepisana regula mowila, ze pulchne nie uslugiwaly do stolu, kiedy obecni byli goscie. Dzis jednak Glenda postanowila, ze nie umie czytac niepisanych regul. Poza tym trwalo juz zamieszanie. Sluzacy, ktorzy rozkladali sztucce, probowali caly czas miec je na oku, co w konsekwencji oznaczalo, ze niejeden gosc bedzie musial jesc dwoma lyzkami.
Ze zdziwieniem zauwazyla Swiecowego Waleta, ktory machal rekami na Treva i Nutta. Ruszyla w ich strone. Nie bardzo lubila Smeemsa. Czlowiek moze byc dogmatykiem, w porzadku; moze byc glupi i nie ma sprawy; ale glupi dogmatyk to juz za wiele, zwlaszcza z dodatkiem nieprzyjemnego zapachu ciala.
— Co sie tu dzieje?
Podzialalo. Wlasciwy ton glosu u kobiety z rekami zaplecionymi na piersi zwykle wymusza odpowiedz na nieprzygotowanym mezczyznie, i to nawet szybciej, niz jest w stanie wymyslic jakies klamstwo.
— Podniesli kandelabr! Wciagneli go, ale nie zapalili swiec! Nie mamy juz czasu, zeby go opuscic i znowu podniesc, zanim zjawia sie goscie.
— Panie Smeems… — zaczal Trev.
— A oni tylko odszczekuja i klamia — poskarzyl sie Smeems z gorycza.
— Umiem zapalic je stad, panie Smeems. — Nutt mowil cicho; nawet jego glos sie garbil.
— Nie krec! Nawet magowie nie daliby rady, nie zachlapujac calej sali woskiem, ty maly…
— Wystarczy, panie Smeems — rzekl glos, ktory, ku zdumieniu Glendy, okazal sie jej wlasnym. — Zapali je pan, panie Nutt?
— Tak, panienko. We wlasciwym czasie.
— No wlasnie — rzekla Glenda, zwracajac sie do Smeemsa.
— Proponuje zostawic te sprawe panu Nuttowi.
Smeems patrzyl na nia i widziala, ze w jego mysleniu tkwi niewidzialny mlotek: uczucie, ze moze wpasc w jakies klopoty. — Ja bym juz pedzila — poradzila mu.
— Nie moge tu czekac. Musze dopilnowac waznych spraw.
— Smeems wydawal sie troche zaklopotany i zagubiony, ale z jego punktu widzenia nieobecnosc byla dobrym rozwiazaniem. Glenda widziala niemal, jak jego umysl wyciaga wnioski. Bycie gdzie indziej rozmywalo wine za cokolwiek, co moglo sie nie udac. — Nie moge czekac — powtorzyl. — Ha! Gdyby nie ja, wszyscy byscie tkwili w ciemnosci.
Po czym zlapal swoja brudna torbe i odszedl.
Glenda spojrzala na Nutta. Przeciez w zaden sposob nie moglby sie zrobic mniejszy, pomyslala. Ubranie pasowaloby na niego jeszcze gorzej niz teraz. Na pewno sobie to wyobrazam.
— Naprawde potrafisz stad zapalic swiece? — spytala.
Nutt nadal wbijal wzrok w posadzke.
Zwrocila sie do Treva.
— Czy on rzeczywiscie…
Ale Treva nie bylo, poniewaz stal kawalek dalej, opieral sie o sciane i rozmawial z Juliet.
Zrozumiala wszystko od jednego rzutu oka: jego zaborcza poze, jej skromnie spuszczony wzrok… nie migdalenie jako takie, lecz z pewnoscia uwertura i zapowiedz migdalenia. Och, potega slow…
Ale kto obserwuje, ten sam jest obserwowany. Glenda spojrzala nizej, prosto w przenikliwe oczy Nutta. Czyzby marszczyl czolo? Co zobaczyl w jej twarzy? Wiecej nizby chciala, to pewne.
Krzatanina w holu nabierala tempa. Kapitanowie druzyn pilkarskich zbierali sie w ktoryms z przedpokojow — wyobrazala ich sobie w czystych koszulach, a przynajmniej w koszulach mniej brudnych niz zwykle, przybywajacych tu z rozrzuconych po calym miescie roznych wersji ulicy Botnicznej. Patrzyli na wspaniale sklepienia i zastanawiali sie, czy wyjda stad zywi. Hm… zatrzymala sie przy tej mysli. Zywi owszem, ale pewnie