Carter mieszkal w piwnicy u swojej matki do dnia, kiedy wynajela ja rodzinie krasnoludow. Teraz zyl na strychu, ktory latem byl jak piec, a zima zamarzal. Carter przezyl, gdyz sciany byly zaizolowane egzemplarzami „Lukow i Amunicji”, „Szpilkowych Zakatkow”, „Miesiecznika Znaczkow Howlera”, „Tygodnika Poszukiwacza Golemow” oraz „Ornamentow Wspolczesnych”.
A byly tylko gorna warstwa. W samoobronie przed zywiolami zakleil kartkami co wieksze dziury i szczeliny w dachu. O ile Trev pamietal, Carter nigdy nie wytrwal dluzej niz tydzien przy zadnym swoim hobby, na jakie wskazywala jego dosc krepujaca biblioteka — moze z wyjatkiem tego kojarzonego zwykle z rozkladowkami „Panienek, Ploteczek i Podwiazek”.
Pani Carter otworzyla mu drzwi i wskazala schody z cala serdeczna zyczliwoscia, jaka matki okazuja nieodpowiednim znajomym swoich synow.
— Chorowal — poinformowala, jakby byla to raczej ciekawostka niz sprawa budzaca troske.
Okazalo sie to zreszta niedomowieniem. Zamiast oka Carter mial jaskrawa, kolorowa rane, a na twarzy krwawa szrame. Trev potrzebowal czasu, zeby sie o tym przekonac, gdyz Carter stale powtarzal, zeby dac mu spokoj, ale ze krzywe drzwi przytrzymywal od srodka tylko kawalek sznurka, wiec aplikacja Trevowego ramienia szybko rozwiazala te kwestie.
Trev patrzyl na chlopaka, ktory skulil sie na swym niewypowiedzianie okropnym poslaniu, jakby obawial sie ciosu. Nie lubil Cartera. Nikt nie lubil Cartera. To bylo zwyczajnie niemozliwe. Nawet pani Carter, ktora w teorii powinna odczuwac przynajmniej letnie uczucia wobec syna, tez nie lubila Cartera. Byl fundamentalnie nielubialny. Przykro to mowic, ale Carter — puszczajacy wiatry czy nie — stanowil znakomity przyklad charyzniemy. Dalo sie z nim wytrzymac dzien czy dwa, po czym ten czas spokoju przerywal jakis absolutnie glupi komentarz, nietrafiony zart czy wybitnie niewlasciwe zachowanie. Trev jednak jakos go znosil, widzac w nim osobnika, jakim sam moglby sie stac, gdyby w rzeczywistosci nie byl Trevem. Moze w kazdym jest troche Pierdoly Cartera — w pewnym okresie zycia — ale u Cartera nie bylo to troche, tylko wszystko.
— Co sie stalo? — zapytal Trev.
— Nic.
— To ja, Trev! Wiem, co to znaczy, kiedy nic sie nie stalo. Powinienes isc do szpitala.
— Jest gorzej, niz wyglada — jeknal Carter.
Trev nie wytrzymal.
— Czys ty zwariowal? To ciecie przeszlo ci cwierc cala od oka!
— To moja wina — zaprotestowal Carter. — Zezloscilem Andy’ego.
— No tak, faktycznie, to musiala byc twoja wina.
— Gdzie byles w nocy?
— Nie uwierzylbys.
— No wiec to byla wojna, nic innego.
— Uznalem za konieczne, by spedzic troche czasu w Sto Lat. Bili sie tutaj, tak?
— Kluby podpisaly zgode na te nowa pilke i niektorym sie to nie podoba.
— Andy’emu? — upewnil sie Trev i raz jeszcze spojrzal na krwawa, zaropiala szrame. Tak, rzeczywiscie wygladalo na to, ze Andy’emu cos sie nie spodobalo.
Trudno bylo wspolczuc komus tak zasadniczo nielubialnemu jak Carter. Ale fakt, ze urodzil sie z wytatuowanym na duszy napisem KOPNIJ MNIE W TYLEK, nie byl jeszcze powodem, zeby to robic. Nie Carterowi. To jakby wyrywac muchom skrzydelka.
— Nie tylko Andy’emu — odpowiedzial Carter. — Jest jeszcze Tosher Atkinson, Jimmy Lyzka i Spanner.
— Spanner? — zdziwil sie Trev.
— I pani Atkinson — dodal Carter.
— Pani Atkinson?
— I jeszcze Willy Piltdown, Harry Capstick i Chlopcy Brisketow.
— Oni? Przeciez ich nienawidzimy! Andy ich nienawidzi! Kto postawi noge na ich terenie, wraca do domu w worku!
— No ale wiesz,
— Chyba cos pomyliles. Lecz rozumiem, o co ci chodzi.
Trev patrzyl w przestrzen, przejety zgroza. Wymienione w tej litanii nazwiska nalezaly do Twarzy. Bardzo wplywowych w swiecie druzyn, a co wazniejsze, w swiecie kibicow. To oni kierowali Sciskiem. Pepe mial racje. Vetinari sadzil, ze rzadza kapitanowie, ale kapitanowie niewiele mogli. Rzadzil Scisk, a Twarze rzadzily w Scisku[18].
— Na jutro maja poskladac nowa druzyne i oni postaraja sie wcisnac tam tylu, ilu tylko sie da — oswiadczyl Carter.
— Tak, slyszalem.
— Chca pokazac Vetinariemu, co mysla o jego nowej pilce.
— Nie slyszalem chyba nazwiska Stollop — zauwazyl Trev.
— Podobno ojciec co wieczor kaze im cwiczyc w chorze.
— Kapitanowie podpisali, wiec wypadna raczej marnie. Ale Andy i jego kumple pewnie sie tym nie przejmuja. — Trev sie pochylil. — Tylko ze Vetinari ma straz, nie? A znasz przeciez straz. Jest tam paru porzadnych typow, jesli trafisz na nich pojedynczo, ale kiedy wszystko pojdzie w wahoonie, to maja wielkie i ciezkie palki, a takze wielkie i ciezkie trolle. I nie musza sie specjalnie przejmowac, komu przywala, bo przeciez sa straza, a to znaczy, ze wszystko jest legalne. No i jesli czlowiek naprawde ich wkurzy, to jeszcze doloza oskarzenie o uszkodzenie im palek wlasna geba. A skoro juz o gebach mowa, to jakim cudem braklo ci tylko cwierc cala od zostania kandydatem do bialej laski?
— Powiedzialem Andy’emu, ze moim zdaniem to nie jest dobry pomysl — wyjasnil Carter.
Trev nie potrafil ukryc zdumienia. Nawet taka odwaga byla u Cartera czyms niezwyklym.
— Wiesz, jak sie zastanowic, to mozesz nawet na tym wygrac. Lez w lozku, a nie trafisz pomiedzy Andy’ego i Starego Sama.
Przerwal mu jakis szelest.
Poniewaz Carter przymocowal stare magazyny do scian klejem z maki i wody, strych stal sie mieszkaniem wielu dobrze odzywionych myszy, a jedna z nich wlasnie wygryzla sobie droge do wolnosci przez piers zeszlorocznej Miss Kwietnia, w ten sposob dodajac jej trzeci sutek, ktory w tej chwili wpatrywal sie w Treva i drzal. Taki widok kazdego mogl wytracic z rownowagi.
— I co masz zamiar zrobic? — spytal Carter.
— Co tylko moge — odparl Trev.
— Wiesz, ze Andy chce cie dorwac? Ciebie i tego dziwacznego goscia.
— Nie boje sie Andy’ego — zapewnil Trev. To stwierdzenie nie bylo calkiem prawdziwe. Nie bal sie Andy’ego. Odczuwal smiertelny strach na mysl o jego butach, a to siegajace jelit przerazenie sciekalo mu z zeber jak topniejacy snieg.
— Wszyscy sie boja Andy’ego, Trev. Jesli sa sprytni.
— Te, Pierdzimistrzu, jestem Trevor Likely!
— Mysle, ze ci to nie wystarczy.
To mi nie wystarczy, myslal Trev, jadac przez miasto. Skoro nawet Pepe wie, ze cos sie burzy, to przeciez Stary Sam tez musi wiedziec… Oj!
Przebiegl na tylna platforme omnibusu i wyladowal na ulicy, zanim konduktor zdazyl sie do niego zblizyc. Jesli nie zlapia czlowieka w srodku, to nie moga go lapac w ogole. I co prawda dostali takie blyszczace topory, zeby odstraszac nieplacacych pasazerow, ale przeciez wszyscy wiedzieli, ze a) byli za bardzo wystraszeni, by ich uzyc, i b) klopoty, jakie by ich czekaly, gdyby rzeczywiscie przylozyli szanowanemu obywatelowi, trudno sobie nawet wyobrazic.
Przebiegl boczna uliczka na Kogudziobna, zauwazyl kolejny omnibus, sunacy wolno w odpowiednim kierunku, wskoczyl na stopien i przytrzymal sie drazka. Tym razem mial szczescie. Konduktor rzucil mu niechetnie spojrzenie, a potem bardzo starannie go nie zauwazal.
Zanim Trev dotarl do wielkiego skrzyzowania, zwanego Piecioma Drogami, pokonal juz prawie cala