ludzi, a pan mi mowi, ze moga byc klopoty?
— Przeciez tlumaczylem: przedstawienie musi trwac.
— Dlaczego? My nigdy nie mowilismy: „ser musi trwac”! Co jest takiego wyjatkowego w trwajacym przedstawieniu?
Salzella usmiechnal sie.
— O ile dobrze to rozumiem, ta… moc przedstawienia, dusza przedstawienia, cala praca, jaka w nie wlozono, niech pan to nazwie, jak pan chce… ona wycieka i rozlewa sie wszedzie. Dlatego ciagle mowia „przedstawienie musi trwac”. Bo musi. Ale wieksza czesc zespolu nie rozumie nawet, jak mozna stawiac takie pytania.
Kubel spojrzal z niechecia na plik tego, co udawalo rejestry finansowe Opery.
— Na pewno nie rozumieja, na czym polega ksiegowosc! Kto tu prowadzi rachunki?
— Wlasciwie to my wszyscy — odparl Salzella.
— Wszyscy?
— Pieniadze sie wklada, pieniadze sie wyjmuje… Czy to wazne?
Kubel otworzyl usta ze zdumienia.
— Czy to wazne?!
— Poniewaz — ciagnal gladko Salzella — opera nie przynosi pieniedzy. Nigdy.
— Na bogow, czlowieku! Wazne? Niczego bym w serach nie osiagnal, gdybym uwazal, ze pieniadze nie sa wazne.
Salzella usmiechnal sie smetnie.
— W tej chwili na scenie sa ludzie — rzekl — ktorzy powiedzieliby, ze pewnie robilby pan lepsze sery. — Westchnal i nachylil sie nad biurkiem. — Widzi pan, ser przynosi pieniadze. Opera nie. Opera to cos, na co sie pieniadze wydaje.
— Ale… co sie zyskuje?
— Zyskuje sie opere. Wklada pan pieniadze, rozumie pan, i wychodzi opera.
— Nie ma zysku?
— Zysk… zysk… — mruczal dyrektor muzyczny, skrobiac sie po glowie. — Nie, chyba nie natrafilem na to slowo.
— Wiec jak sobie radzimy?
— Jakos to wszystko sie toczy.
Kubel ukryl twarz w dloniach.
— Cos takiego!… — mruczal na wpol do siebie. — Wiedzialem, ze zyski nie sa duze, ale myslalem, ze to tylko z powodu zlego zarzadzania. Mamy pelna widownie! Bierzemy pieniadze za bilety! A teraz sie dowiaduje, ze Upior krazy tu, zabija ludzi i w dodatku nic nie zarabiamy!
Salzella rozpromienil sie.
— Ach! — powiedzial. — Opera!
Greebo skradal sie po dachu zajazdu.
Wiekszosc kotow jest nerwowa i troche zagubiona, kiedy znajda sie poza swoim terytorium. Ksiazki o kotach radza, ze trzeba smarowac im lapy maslem — pewnie dlatego, ze slizgajac sie bezustannie i wpadajac na sciany, biedne zwierze przestaje sie przejmowac, gdzie te sciany stoja.
Ale Greebo nie mial problemow z podrozami. Caly swiat traktowal jak swoja skrzynke z piaskiem — co uwazal zreszta za rzecz oczywista.
Zeskoczyl ciezko na dach wygodki i przeszedl do malego, otwartego okienka.
Mial koci stosunek do wlasnosci: byl przekonany, ze nic jadalnego nie ma prawa nalezec do innych.
Z okna unosily sie rozmaite zapachy, wsrod nich pieczeni wieprzowej i smietany. Przecisnal sie przez okienko i wyladowal na polce w spizarni.
Oczywiscie, czasami bywal lapany. A w kazdym razie przylapywany…
Faktycznie, znalazl smietane. Usiadl wygodnie.
Byl juz w polowie miski, kiedy otworzyly sie drzwi.
Greebo polozyl uszy po sobie. Zdrowe oko rozpaczliwie poszukiwalo drogi ucieczki. Okienko bylo za wysoko, osoba otwierajaca drzwi nosila dluga spodnice, co sugerowalo rezygnacje ze starej sztuczki „miedzy nogami”, i… i… i… nie bylo ucieczki.
Pazury zgrzytnely o podloge…
Och nie… to… nadchodzilo…
Cos przeskoczylo w polu morfogenetycznym jego ciala. Oto pojawil sie problem, z ktorym kocia forma nie mogla sobie poradzic. No coz, cialo znalo tez inna…
Dookola trzaskaly garnki. Spadaly polki, stracone wznoszaca sie glowa. Worek maki eksplodowal, by zrobic miejsce coraz szerszym barkom.
Kucharka popatrzyla na niego. Po chwili spojrzala w dol. Potem w gore. Az w koncu jej wzrok, jak sciagany kolowrotkiem, zsunal sie z powrotem ku dolowi.
Wrzasnela.
Greebo tez wrzasnal.
Rozpaczliwie chwycil miske, by zaslonic czesc ciala, ktorej odkrywanie — jako kota — nigdy go nie martwilo.
Wrzasnal znowu, gdyz oblal sie caly letnim plynnym smalcem.
Macajace na oslep palce chwycily duza miedziana forme do galarety. Przyciskajac ja do okolic krocza, Greebo rzucil sie do drzwi, wybiegl ze spizarni, z kuchni, z sali jadalnej, z zajazdu — prosto w noc.
Szpieg, ktory jadl wlasnie kolacje z wedrownym handlarzem, odlozyl noz.
— Czegos takiego nie widuje sie czesto — stwierdzil.
— Czego takiego? — zapytal handlarz, siedzacy tylem do calego zamieszania.
— Taka staroswiecka miedziana forma do galarety. Sa teraz sporo warte. Moja ciotka ma taka, dobrze zachowana.
Rozhisteryzowana kucharka dostala cos mocniejszego na uspokojenie, a kilka osob z obslugi wyruszylo, by zbadac sprawe.
Znalezli tylko forme do galarety porzucona zalosnie na dziedzincu.
W domu babcia Weatherwax spala przy otwartych oknach, nie zamykajac drzwi na zamek, bezpieczna w swej wiedzy, ze rozmaite nocne stworzenia Ramtopow raczej zjedza wlasne uszy, niz sprobuja sie do niej wedrzec. Jednak w krainach groznie cywilizowanych prezentowala calkiem inna postawe.
— Naprawde nie uwazam, zeby koniecznie trzeba bylo przesuwac lozko pod drzwi, Esme — powiedziala niania Ogg, unoszac je z drugiego konca.
— Nigdy dosc ostroznosci — odparla babcia. — A gdyby jakis czlowiek w srodku nocy zaczal szarpac klamke?
— Nie w naszym wieku — westchnela smutno niania.
— Gytho Ogg, jestes najbardziej…
Babci przerwal szum wody. Dobiegal zza sciany i trwal przez dluzsza chwile.
Ucichl, po czym zabrzmial na nowo — chlupanie, ktore stopniowo zmienialo sie w plusk cienkiego strumyka. Niania usmiechnela sie.
— Ktos napelnia wanne? — zdziwila sie babcia.
— …albo moze to byc ktos, kto napelnia wanne — zgodzila sie niania.
Zabrzmialy odglosy trzeciego oproznianego dzbana. Jakies kroki swiadczyly, ze ktos wyszedl z pokoju. Po kilku sekundach drzwi sie otworzyly, rozleglo sie wyraznie ciezsze stapanie, a po krotkiej chwili plusk i sapniecie.
— Tak, jakis czlowiek wszedl do wanny — uznala babcia. — Co robisz, Gytho?
— Sprawdzam, czy nie ma tu gdzies dziury po seku — wyjasnila niania. — O, znalazlam…
— Wracaj tu natychmiast!
— Przepraszam, Esme.
Wtedy zabrzmial spiew. Spiewal bardzo mily glos, tenor, ktoremu wanna z woda nadawala specyficzny