— Czego?
— Lustra!! Ono do mnie mowi!! Czy moge spac w twoim pokoju?!
Agnes rozejrzala sie. Juz teraz bylo ciasno, z nimi dwiema stojacymi posrodku.
— Lustro mowi?
— Tak!!
— Jestes pewna?
Christine zanurkowala do lozka Agnes i naciagnela na siebie koldre.
— Tak!! — odpowiedziala niewyraznie.
Agnes zostala sama w ciemnosci.
Nie wiedziec czemu ludzie zawsze zakladali, ze jakos sobie poradzi, jak gdyby ta zdolnosc laczyla sie z masa, niczym grawitacja. Jesli powie teraz stanowczo: „Nonsens, lustra nie mowia”, pewnie niewiele to pomoze, zwlaszcza ze polowka dialogu zakopana jest w poscieli.
Po omacku przeszla do sasiedniego pokoju; po drodze uderzyla sie bolesnie noga o lozko.
Gdzies tutaj musi byc swieca. Przejechala dlonmi po malej szafce nocnej, w nadziei ze uslyszy dodajacy otuchy grzechot zapalek.
Lekki poblask nocnych swiatel miasta docieral do wnetrza przez okno. Lustro zdawalo sie jarzyc.
Usiadla na lozku, ktore zatrzeszczalo pod nia ostrzegawczo.
Zreszta co tam… Jedno lozko jest rownie dobre jak drugie.
Wlasnie miala sie polozyc, kiedy cos w ciemnosci brzeknelo. Kamerton.
— Christine, uwazaj, prosze — powiedzial ktos.
Usiadla sztywno wyprostowana, patrzac w ciemnosc.
I wtedy naplynelo zrozumienie. Zadnych mezczyzn, powtarzali. Bardzo byli surowi w tej kwestii, jak gdyby opera stanowila cos w rodzaju religii. W przypadku Agnes nie powodowalo to zadnych problemow, przynajmniej nie w takim sensie, o jaki chodzilo, ale kogos podobnego do Christine… Podobno milosc zawsze znajdzie droge, i oczywiscie rowniez pewne zwiazane z nia czynnosci.
Na bogow! Czula, ze zaczyna sie rumienic. W ciemnosci! Coz to za glupia reakcja!
Cale zycie przewinelo sie przed nia. Na pierwszy rzut oka nie mialo w sobie zbyt wielu uniesien. Zawieralo za to dlugie lata rozsadku i opanowania, a takze posiadania wspanialego charakteru. Z pewnoscia miescilo w sobie raczej czekolade niz seks. A chociaz Agnes nie bardzo potrafila dokonac bezposrednich porownan, i niezaleznie od faktu, ze tabliczka czekolady mozna sie rozkoszowac przez caly dzien, nie wydawalo sie to sprawiedliwa wymiana.
Ogarnelo ja to samo uczucie, ktore znala jeszcze z domu. Czasami zycie dociera do tego rozpaczliwego punktu, gdzie zly wybor musi byc dobrym wyborem. Nie ma znaczenia, w ktora strone czlowiek wyruszy. Zwyczajnie trzeba sie ruszyc.
Mocno chwycila koldre, a w glowie odtworzyla sobie sposob mowienia przyjaciolki. Trzeba wykonac takie jakby przelkniecie, mowic tonem jakby bez tchu, jakby z dzwonkami w glosie — niczym ludzie, ktorych mysli i tak prawie caly czas bawia sie z wrozkami. Wyprobowala to w myslach, a potem przekazala metode do strun glosowych.
— Tak?! Kto tu jest?!
— Przyjaciel.
Agnes wyzej podciagnela koldre.
— W srodku nocy?!
— Noc nic dla mnie nie znaczy. Noc to moja pora. I moge ci pomoc.
Glos brzmial milo. Zdawalo sie, ze dobiega z lustra.
— W czym mi pomoc?!
— Chcesz zostac najlepsza spiewaczka w operze?
— Och, Perdita jest o wiele lepsza ode mnie!!
Przez chwile trwalo milczenie. Potem glos odezwal sie znowu.
— Jednak nie moge jej nauczyc, zeby wygladala i poruszala sie jak ty. Ciebie moge nauczyc, zebys spiewala jak ona.
Agnes patrzyla nieruchomo w ciemnosc; oszolomienie i upokorzenie unosily sie z niej niczym para.
— Jutro zaspiewasz role Iodyny. A ja naucze cie, jak spiewac perfekcyjnie…
Nastepnego ranka czarownice mialy wnetrze dylizansu prawie tylko dla siebie. Takie wiesci jak o Greebie rozchodza sie szybko. Byl jednak Henry Slugg, jesli rzeczywiscie tak sie nazywal, w towarzystwie bardzo elegancko ubranego chudego czlowieczka.
— No to ruszamy znowu — powiedziala niania Ogg.
Henry usmiechnal sie nerwowo.
— Niezle byly te spiewy w nocy — mowila dalej niania.
Twarz Henry’ego przybrala dobroduszny wyraz, ale w oczach groza powiewala biala flaga.
— Obawiam sie, ze senor Basilica nie zna morporskiego, droga pani — wyjasnil chudy czlowieczek. — Ale moge tlumaczyc, jesli pani sobie zyczy.
— Co? — zdziwila sie niania. — No to jakim cudem… Au!
— Przepraszam — powiedziala babcia Weatherwax. — Lokiec musial mi sie zesliznac.
Niania Ogg roztarla bolace zebro.
— Mowilam wlasnie — rzekla — ze przeciez… Au!
— Och jej, znowu mi sie zdarzylo — zawstydzila sie babcia. — Ten pan tlumaczy nam, ze jego przyjaciel… nie… zna… naszego… jezyka… Gytho.
— Co? Ale… co? Och. Ale… aha. Naprawde? Ojej. No dobrze — mruczala niania. — No tak. Ale je nasze zapiekanki, kiedy… Au!
— Prosze wybaczyc mojej przyjaciolce. Juz nie te lata. Latwo sie gubi — wyjasnila babcia. — Podobal nam sie jego spiew. Slyszalysmy przez sciane.
— Mialy panie wielkie szczescie — oswiadczyl z godnoscia chudy czlowieczek. — Niekiedy ludzie musza czekac latami, zanim uslysza spiew senora Basiliki…
— Pewnie najpierw musi skonczyc kolacje — wymamrotal cichy glos.
— Powiem wiecej. W La Scaldzie w Genoi jego spiew dziesiec tysiecy ludzi doprowadzil do lez.
— …Ha, tez to potrafie. Nie wiem, co w tym takiego niezwyklego…
Wzrok babci nie opuszczal twarzy Henry’ego „senora Basiliki” Slugga. Miala wyraz glebokiej ulgi, tlumionej strasznym przeczuciem, ze ta ulga nie potrwa dlugo.
— Slawa senora Basiliki siega szeroko — mowil z duma chudy czlowieczek.
— …podobnie jak senor Basilica — mruknela niania. — Po cudze zapiekanki. Tak, teraz to dla nas za wysokie progi, jest jedynym czlowiekiem, ktorego mozna znalezc w atlasie… Au!
— No coz… — Babcia usmiechnela sie w sposob, jaki wszyscy procz niani Ogg uznaliby za niewinny. — W Genoi jest pieknie i cieplo. Domyslam sie, ze senor Basilica teskni za domem. A czym pan sie zajmuje, mlody czlowieku?
— Jestem jego impresariem i tlumaczem. Ehm… Ma pani nade mna przewage, droga pani.
— W samej rzeczy. — Babcia kiwnela glowa.
— Tam, skad pochodzimy, tez mamy paru dobrych spiewakow — oswiadczyla buntowniczo niania.
— Doprawdy? — zdziwil sie impresario. — A skad panie pochodza?
— Z Lancre.
Czlowieczek uprzejmie sprobowal umiejscowic Lancre na swej myslowej mapie wielkich osrodkow muzycznych.
— Czy maja tam panie konserwatorium?
— Oczywiscie — zapewnila z duma niania. A potem, zeby rozproszyc ewentualne watpliwosci, dodala: — Powinien pan zobaczyc, jakie mi rosna pomidory.
Babcia przewrocila oczami.
— Gytho, nie masz konserwatorium. To tylko duzy parapet.
— Tak, ale lapie slonce prawie caly dzien i…
— Domyslam sie, ze senor Basilica jedzie do Ankh-Morpork?