Nie bylo nikogo.

Przeszla na srodek sceny, przystanela i az wstrzymala oddech ze zdumienia — czula przed soba widownie, te potezna pusta przestrzen wydajaca taki dzwiek, jaki wydawalby aksamit — gdyby chrapal.

To nie byla cisza. Na scenie cisza nie zapada nigdy. To byl szum zlozony z miliona dzwiekow, ktore nigdy naprawde nie umilkly — gromu oklaskow, uwertur, arii… Wylewaly sie w pustke: fragmenty melodii, zagubione nuty, strzepy piesni…

Cofnela sie i nadepnela komus na noge.

Odwrocila sie.

— Andre, nie mozna tak…

Ktos skulil sie przestraszony.

— Przepraszam, panienko!

Agnes odetchnela.

— Walter?

— Przepraszam, panienko!

— Nic nie szkodzi. Po prostu mnie wystraszyles.

— Nie widzialem panienki.

Walter cos trzymal. Ku zdumieniu Agnes, ciemniejszy ksztalt w mroku okazal sie kotem przerzuconym przez rece Waltera jak stary dywan i mruczacym z zadowoleniem. To przeciez tak, pomyslala, jakby ktos wsunal reke do wnetrza maszynki do miesa, zeby sprawdzic, co ja zablokowalo.

— To Greebo, prawda?

— To szczesliwy kot. Pelen mleka.

— Walterze, co robisz na scenie w srodku nocy, po ciemku, kiedy wszyscy poszli juz do domu?

— A co panienka robi?

Po raz pierwszy uslyszala z ust Waltera pytanie. Poza tym byl przeciez kims w rodzaju woznego, mogl chodzic wszedzie…

— Ja… zgubilam sie — wyjasnila, wstydzac sie tego klamstwa. — Lepiej… no, pojde juz do swojego pokoju. Aha… slyszales, jak ktos tu spiewal?

— Przez caly czas, panienko.

— Ale teraz!

— Teraz rozmawiam z panienka.

— Aha…

— Dobranoc, panienko!

Przeszla przez ciepla, miekka ciemnosc do niewielkich drzwi. Na kazdym kroku walczyla z checia spojrzenia za siebie. Wziela kociolek i pobiegla do schodow.

Za nia, na scenie, Walter ostroznie postawil Greeba na podlodze, zdjal beret i wyjal z niego cos bialego i cienkiego.

— Czego teraz posluchamy, panie Kocie? Juz wiem: uwertury do „Die Flederleiv” J.Q. Bubbli pod dyrekcja Vochuy Doinova.

Greebo wydal policzki jak kot, ktory za jedzenie sklonny jest zgodzic sie prawie na wszystko.

Walter usiadl obok niego i sluchal muzyki wydobywajacej sie z murow.

Kiedy Agnes wrocila do pokoju, Christine spala juz mocno, chrapiac jak ktos, kto trafil do ziolowego nieba. Kubek lezal przy lozku.

To nie byl zly uczynek, pocieszala sie Agnes. Christine na pewno przyda sie dobry, mocny sen. Mozna wrecz uznac to za przejaw opiekunczosci.

Obejrzala kwiaty. Przyslano wiele roz i orchidei; do wiekszosci bukietow dolaczono bileciki. Jak widac, liczni arystokraci doceniali piekny spiew, a przynajmniej piekny spiew, ktory zdawal sie wydobywac z ust kogos wygladajacego jak Christine.

Ulozyla kwiaty w stylu lancranskim, ktory polegal na tym, ze bralo sie w jedna reke wazon, w druga bukiet, po czym sila doprowadzalo oba obiekty do kontaktu.

Ostatni bukiet byl najmniejszy, opakowany w czerwona bibulke. Nie bylo bileciku. Prawde mowiac, nie bylo tez kwiatow.

Ktos po prostu zapakowal pol tuzina poczernialych, dlugich rozanych lodyg i z jakiegos powodu spryskal je zapachem. Przypominal pizmo i byl dosc przyjemny — ale i tak uznala to za marny zart. Rzucila ten dziwny bukiet do kubla na smieci, zdmuchnela swiece i usiadla.

Czekala. Nie byla pewna, na kogo czeka. Ani na co.

Po minucie czy dwoch zauwazyla dziwny blask w kuble. Byla to ledwie widoczna fluorescencja, jakby schowal sie tam chory swietlik — ale byla.

Agnes przeszla na czworakach po podlodze i zajrzala do srodka.

Na martwych lodygach pojawily sie kwiaty roz, przezroczyste jak szklo, widoczne tylko dzieki delikatnemu migotaniu na brzegach platkow. Jarzyly sie niczym bledne ogniki.

Wyjela je ostroznie i w ciemnosci wymacala pusty kubek. Nie byl to najlepszy wazonik, ale musial wystarczyc. Siedziala potem i patrzyla na widmowe kwiaty, az…

…ktos odchrzaknal. Wzdrygnela sie, pojmujac, ze usnela.

— Madame…

— Panie…

Glos brzmial melodyjnie, jakby lada chwila mial zaczac spiewac.

— Uwazaj. Jutro musisz zaspiewac partie Laury w „Il Truccatore”. Czeka nas wiele pracy. Jedna noc ledwie wystarczy. Wiekszosc tego czasu zajmie nam aria z pierwszego aktu.

Na chwile zagraly skrzypce.

— Dzisiejszy twoj wystep byl… dobry. Sa jednak pewne obszary, nad ktorymi musisz popracowac. Uwazaj wiec.

— Czy ty przyslales roze?

— Lubisz roze? Kwitna tylko w ciemnosci.

— Kim jestes? Czy twoj spiew slyszalam przed chwila?

Tajemniczy rozmowca milczal przez chwile.

— Tak.

I zaraz:

— Zajmijmy sie rola Laury w „Il Truccatore”, „Mistrzu przebran”, zwanym tez czasem wulgarnie „Czlowiekiem o tysiacu twarzy”…

Kiedy czarownice dotarly przed biuro Kozabergera, znalazly siedzacego na schodach bardzo duzego trolla, ktory na kolanach trzymal maczuge. Uniosl dlon wielkosci lopaty, dajac znak, ze dalej nie przejda.

— Nikomu nie wolno wlazic — oswiadczyl. — Pan Kozaberger ma spotkanie.

— A jak dlugo potrwa to spotkanie?

— Pan Kozaberger jest niezwykle wydluzonym spotykaczem.

Babcia przyjrzala sie trollowi z podziwem.

— Dawno pracujesz w wydawniczym interesie? — spytala.

— Od dzis rano — odparl z duma troll.

— Pan Kozaberger cie zatrudnil?

— Aha. Przyszedl dzis na Aleje Kamieniolomow i wybral specjalnie mnie na… — Troll zmarszczyl czolo, usilujac sobie przypomniec trudne slowa. — Perspektywiczne stanowisko w rozwojowej firmie wydawniczej.

— A na czym polega twoja praca?

— Mam tu siedziec.

— Przepraszam bardzo. — Niania przecisnela sie do przodu. — Te warstwy poznalabym wszedzie. Pochodzisz z Miedzianki w Lancre, prawda?

— I co z tego?

— My tez jestesmy z Lancre.

— Taa?

Вы читаете Maskarada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату