— Panie Salzella!
Salzella zostal w koncu sprowadzony. Przeczytal list.
— Nie ma pan chyba zamiaru ustapic? — zapytal.
— Ona rzeczywiscie wspaniale spiewa.
— Mysli pan o tej Nitt?
— Ja, no… tak… wie pan, o co mi chodzi.
— Ale to zwykly szantaz!
— Doprawdy? Przeciez niczym nie grozi.
— Pozwolil pan jej… to znaczy im pan pozwolil spiewac wczoraj wieczorem, i jak na tym wyszedl biedny Undershaft?
— W takim razie co pan radzi?
Znow uslyszeli nierowne stukanie do drzwi.
— Wejdz, Walterze! — zawolali rownoczesnie.
Walter wszedl chwiejnie, dzwigajac weglarke.
— Rozmawialem z komendantem Vimesem ze Strazy Miejskiej — poinformowal Salzella. — Obiecal, ze na dzisiejsze przedstawienie przysle swoich najlepszych ludzi. Zamaskowanych.
— Mowil pan chyba, ze wszyscy sa niekompetentni.
Salzella wzruszyl ramionami.
— Musimy postepowac zgodnie z przepisami. Wie pan, ze doktor Undershaft zostal uduszony, a potem dopiero zawieszony?
— Powieszony — poprawil go odruchowo Kubel. — Ludzie bywaja powieszeni. Zawiesza sie mieso.
— Naprawde? Wdzieczny jestem za te informacje. No wiec nasz biedny stary Undershaft zostal najwyrazniej uduszony. A potem zawieszony.
— Doprawdy, Salzella, ma pan dosc dziwne poczucie…
— Skonczylem juz, panie Kubel.
— Tak, Walterze, dziekuje. Mozesz isc.
— Tak, panie Kubel.
Walter bardzo sumiennie zamknal za soba drzwi.
— Obawiam sie, ze tutaj to koniecznosc — wyjasnil Salzella. — Jesli czlowiek nie znajdzie jakiegos sposobu, zeby sobie radzic z tymi… Dobrze sie pan czuje, Kubel?
— Co? — Kubel, ktory wpatrywal sie w zamkniete drzwi, potrzasnal glowa. — Aha. Tak. Hm. Walter…
— Co z nim?
— On jest… Zadnych skarg, prawda?
— Wie pan, miewa swoje… smieszne zachowania. Ale jest nieszkodliwy. Niektorzy maszynisci i muzycy bywaja dla niego okrutni… Wie pan, posylaja go po puszke niewidzialnej farby albo torbe dziur po gwozdziach i takie tam. Wierzy w to, co mu sie powie. Czemu pan pyta?
— Taki wpadl mi pomysl… Glupi wlasciwie.
— Mysle, ze faktycznie jest glupi. W sensie formalnym…
— Nie, chodzilo mi… Zreszta mniejsza z tym.
Babcia Weatherwax i niania Ogg opuscily biuro Kozabergera i odeszly skromnie ulica. Przynajmniej babcia szla skromnie. Niani troche to nie wychodzilo.
— Ile wlasciwie tego jest? — pytala co jakies trzydziesci sekund.
— Trzy tysiace dwiescie siedemdziesiat dolarow i osiemdziesiat siedem pensow — powtarzala babcia. Byla zamyslona.
— Moim zdaniem to ladnie z jego strony, ze zajrzal nawet do popielniczek, zeby wyzbierac wszystkie miedziaki, jakie mogly sie tam zapodziac. Przynajmniej do tych, ktorych mogl dosiegnac. Mowilas, ze ile tego jest?
— Trzy tysiace dwiescie siedemdziesiat dolarow i osiemdziesiat siedem pensow.
— Nigdy jeszcze nie widzialam siedemdziesieciu dolarow naraz — stwierdzila niania.
— Nie powiedzialam, ze to tylko siedemdziesiat dolarow, ale…
— Tak, wiem. Przyzwyczajam sie po trochu. I wiesz, co ci powiem o pieniadzach? Naprawde uwieraja.
— Wlasciwie nie rozumiem, czemu trzymasz je w nogawce reform — mruknela babcia.
— To ostatnie miejsce, gdzie ktos by szukal. — Niania westchnela z zalem. — Ile to jest, powiedzialas?
— Trzy tysiace dwiescie siedemdziesiat dolarow i osiemdziesiat siedem pensow.
— Bedzie mi potrzebna wieksza puszka.
— Bedzie ci potrzebny wiekszy komin.
— A juz na pewno przydalaby sie szersza nogawka. — Niania szturchnela babcie. — Teraz musisz byc dla mnie uprzejma, bo jestem bogata.
— To prawda — przyznala babcia, jakby zadumana. — Nie mysl, ze nie biore tego pod uwage.
Zatrzymala sie nagle. Niania wpadla na nia z brzekiem bielizny.
Przed nimi wznosil sie fronton gmachu Opery.
— Musimy sie znowu dostac do srodka — stwierdzila babcia. — I do lozy osmej.
— Lomem — zaproponowala niania. — Koncowka numer trzy powinna zalatwic sprawe.
— Nie jestesmy „waszym Nevem”. Zreszta wlamanie tam to jednak nie to samo. Musimy miec prawo, zeby tam byc.
— Sprzatanie! Mozemy byc sprzataczkami i… Nie, nie byloby wlasciwe, zebym udawala teraz sprzataczke. Przy mojej pozycji…
— Nie, na to nie mozemy sie zgodzic. Nie przy twojej pozycji.
Babcia przyjrzala sie niani z uwaga. Pod gmach Opery podjechala kareta.
— Oczywiscie — rzekla babcia, a chytrosc sciekala z jej glosu niczym syrop — zawsze mozemy wykupic loze osma.
— Nie uda sie — uznala niania. Ludzie zbiegali po schodach, nerwowo poprawiajac mankiety. Mieli miny typowe dla wszystkich komitetow powitalnych. — Boja sie ja sprzedawac.
— Dlaczego? — zdziwila sie babcia. — Ludzie umieraja, a opera trwa. To znaczy, ze kazdy sklonny bylby sprzedac wlasna babke, jesli tylko dosyc na tym zarobi.
— Ale to i tak kosztowaloby fortune…
Niania zauwazyla tryumfujaca mine babci i jeknela.
— Och, Esme! Chcialam odlozyc te pieniadze na starosc. — Zastanowila sie. — Poza tym i tak nic z tego nie bedzie. Popatrz tylko na nas. Nie wygladamy na odpowiednie osoby…
Enrico Basilica wysiadl z karety.
— Ale znamy odpowiednie osoby — oswiadczyla babcia.
— Och, Esme!
Dzwonek nad drzwiami zadzwieczal tonem wyrafinowanym, jakby nieco zaklopotany, ze musi wykonywac czynnosc tak wulgarna. Wolalby zapewne dyskretnie chrzaknac.