— Nie-e, nia-niu.
— Zeby potem nie bylo klopotu, jak z tymi rabusiami w zeszlym miesiacu.
— Nie-e, nia-niu.
Byl przygnebiony. Ludzie nie umieja sie bawic. Nawet najbardziej podstawowe czynnosci wiaza sie z niewiarygodnymi komplikacjami.
— I nie zmieniaj sie w kota, dopoki ci nie powiemy.
— Ta-ak, nia-niu.
— Rozegraj to jak nalezy, a sledz cie nie minie.
— Ta-ak, nia-niu.
— Jak go nazwiemy? — spytala babcia. — Nie moze przeciez byc Greebem, zreszta zawsze uwazalam, ze to glupie imie dla kota.
— Wiesz, wyglada arystokratycznie… — zaczela niania.
— Wyglada jak bezmozgi, przystojny lajdak — poprawila ja babcia.
— Arystokratycznie — upierala sie niania.
— Na jedno wychodzi.
— W kazdym razie nie mozemy go nazywac Greebo.
— Cos wymyslimy.
Ponury Salzella stal oparty o marmurowa balustrade szerokich schodow w foyer i smetnie zagladal do wnetrza swojego drinka.
Zawsze mu sie wydawalo, ze jedna z podstawowych wad calego operowego interesu jest publicznosc. Byla calkiem nieodpowiednia. Jedyni widzowie gorsi od tych, ktorzy calkiem nie znali sie na muzyce i ktorych wyobrazenie o rozsadnie wyrazonej opinii brzmialo „Podobal mi sie ten kawalek przy koncu, kiedy jej glos zaczal tak sie trzasc”, to ci, ktorym sie wydawalo, ze sie znaja…
— Moze drinka, panie Salzella? Mamy duzo, wie pan.
Walter Plinge zblizyl sie w swym czarnym fraku, w ktorym wygladal jak dobrej klasy strach na wroble.
— Plinge, pytaj tylko: „Czy pan sie czegos napije?”. I zdejmij ten smieszny beret.
— Mama mi go zrobila!
— Jestem tego pewien, ale…
Zblizyl sie Kubel.
— Mowilem chyba, zeby trzymal pan senora Basilice z dala od kanapek — syknal.
— Przykro mi, ale nie znalazlem dostatecznie grubego lancucha — odparl Salzella, skinieniem dloni odsylajac Waltera. — A wlasciwie czy nie powinien teraz obcowac ze swa muza w garderobie? Kurtyna idzie w gore za dwadziescia minut.
— Powiedzial, ze lepiej spiewa z pelnym zoladkiem.
— W takim razie czekaja nas dzis niezwykle doznania artystyczne.
Kubel odwrocil sie i rozejrzal.
— Wszystko idzie dobrze — powiedzial.
— Raczej tak.
— Wie pan, ze straz tu jest? W tajemnicy. Wmieszali sie w tlum.
— Aha. Niech zgadne…
Salzella przyjrzal sie widzom. Dostrzegl bardzo niskiego mezczyzne we fraku uszytym na wiekszego mezczyzne. Jeszcze latwiej dalo sie to poznac po operowej pelerynie wlokacej sie za nim po podlodze. Nadawala mu wyglad superbohatera, ktory zbyt wiele czasu spedzil w poblizu kryptonitu. Na glowie mial zdeformowany futrzany cylinder i usilowal dyskretnie palic papierosa.
— Chodzi o tego malego czlowieczka z napisem „Straznik w przebraniu” blyskajacym nad glowa?
— Gdzie? Nie zauwazylem nic takiego!
Salzella westchnal.
— To kapral Nobby Nobbs — wyjasnil ze znuzeniem. — Jedyna znana osoba, ktora potrzebuje dowodu tozsamosci, by wykazac, do jakiego nalezy gatunku. Widzialem, ze wmieszal sie w trzy duze sherry.
— Ale nie jest jedyny — bronil sie Kubel. — Potraktowali sprawe powaznie.
— Rzeczywiscie — zgodzil sie Salzella. — Jesli na przyklad spojrzymy w tamta strone, zobaczymy sierzanta Detrytusa, ktory jest trollem i wlozyl cos, co w danych okolicznosciach nalezy uznac za calkiem dobrze dopasowany garnitur. Uwazam wiec, ze troche szkoda, iz zapomnial zdjac helm. Tych osobnikow, jak pan rozumie, straz wydelegowala ze wzgledu na ich umiejetnosc wmieszania sie w tlum.
— Na pewno sie przydadza, gdyby Upior znowu uderzyl — upieral sie przygnebiony Kubel.
— Upior musi tylko… — Salzella urwal nagle. Zamrugal. — Wielcy bogowie… — szepnal. — Kogo ona znalazla?
Kubel obejrzal sie.
— To lady Esmeralda… och!
Greebo szedl obok niej tym swobodnym krokiem, na widok ktorego kobiety wpadaja w zadume, a mezczyznom bieleja knykcie. Gwar rozmow przycichl na chwile, po czym rozlegl sie znowu, nieco wyzszy.
— Jestem pod wrazeniem — oswiadczyl Salzella.
— Z pewnoscia nie wyglada na dzentelmena — stwierdzil Kubel. — Prosze spojrzec na kolor tego oka.
Wykrzywil usta w czyms, co — mial nadzieje — bylo usmiechem. Sklonil sie.
— Lady Esmeraldo! — zawolal. — Jak milo znow pania widziec! Czy zechce nas pani przedstawic swojemu… gosciowi?
— To lord Gribeau — zaprezentowala towarzysza babcia. — A to pan Kubel, wlasciciel, i pan Salzella, ktory, jak sie zdaje, kieruje ta instytucja.
— Cha, cha — rzekl Salzella.
Gribeau warknal, odslaniajac siekacze dluzsze niz wszystkie, jakie Kubel w zyciu ogladal poza ogrodem zoologicznym. Nigdy tez nie widzial takiego zielonozoltego oka. Cos bylo nie w porzadku ze zrenica…
— Aha, ha — powiedzial. — Moge cos dla pana zamowic?
— Napije sie mleka — oznajmila stanowczo babcia.
— Pewnie musi dbac o kondycje — mruknal Salzella.
Babcia odwrocila sie blyskawicznie. Jej mina moglaby wytrawiac stal.
— Ktos ma ochote na drinka? — odezwala sie niania Ogg. Pojawila sie znikad, trzymajac tace, i sprawnie wkroczyla pomiedzy nich niczym bardzo nieliczne sily pokojowe. — Mamy tu pelny wybor…
— Lacznie ze szklanka mleka, jak widze — zauwazyl Kubel.
Salzella spogladal to na jedna, to na druga czarownice.
— Byla pani bardzo przewidujaca — stwierdzil.
— Nigdy nic nie wiadomo — odparla niania.
Gribeau ujal szklanke oburacz i zaczal chleptac mleko jezykiem. Po chwili spojrzal na Salzelle.
— Na co patrrrzysz? Nie widzialrres, jak sie pije mrrrrleko?
— Nigdy tak… Nigdy w ten sposob.
Niania mrugnela do babci, odwrocila sie i zaczela odchodzic.
Babcia chwycila ja za ramie.
— Pamietaj — szepnela. — Kiedy wejdziemy do lozy, miej oko na pania Plinge. Pani Plinge cos wie. Nie jestem pewna, co sie stanie, ale sie stanie.
— Dobrze — zgodzila sie niania. I odeszla zwawo. — No pewnie — mruczala pod nosem. — Zrob to, zrob tamto…
— Drinki tutaj, jesli mozna.
Niania spojrzala w dol.
— Cos podobnego — powiedziala. — Kim ty jestes?
Postac w futrzanym cylindrze mrugnela do niej porozumiewawczo.
— Jestem hrabia de Nobbs — wyjasnila. — A ten tutaj — dodala — to hrabia de Tritus.
Niania popatrzyla na trolla.
— Jeszcze jeden hrabia? Co to sie wyrabia? Chyba nie na wabia? Co moge podac panom oficerom?
— Oficerowie? My? — zdziwil sie de Nobbs. — Skad pomysl, ze jestesmy ze strazy?